Aktualności

Zobacz wszystkie aktualności
28.01.2013

27 STYCZNIA ZMARŁ ALEKSANDER BEDNARZ - ZWIĄZANY Z TEATREM LUDOWYM W LATACH 1969-82

Absolwent krakowskiej PWST, wiele lat występował w teatrach krakowskich: Starym (1965-69), Ludowym (1969-82), Bagateli (1981-84) i Słowackiego (1984-87). Od roku 1989 był aktorem łódzkiego Teatru im. Jaracza.
W filmie zadebiutował w roku 1964, rolą w Końcu naszego świata. Zagrał w ponad 60.filmach i serialach, m.in. w "Krótkim filmie o zabijaniu" (piątej części serialu Dekalog), "Ostatnim promie", "Ostatnim dzwonku", "Psach" i "Dniu świra". Wystąpił tez w ponad 30.spektaklach Teatru Tv.

Zachęcamy do przeczytania wywiadu ze ś.p. Aleksandrem Bednarzem, którego udzielił w 2005 roku p. Jolancie Ciosek  z okazji obchodów 50-lecia Teatru Ludowego

Teatr Ludowy - na peryferiach dwóch miast

- Spędził Pan w Teatrze Ludowym trzynaście sezonów...

- Matko Boska! Aż tyle? Sądziłem, że dziesięć.

- A jednak... Czy to była szczęśliwa dla Pana trzynastka?

- Przede wszystkim młoda i tłusta, bo bardzo dużo grałem.

- Ale też reżyserował Pan pierwszy swój dramat?
 
- To wszystko prawda. Te trzynaście lat przebiegało dla mnie z różną prędkością: było szybko, wolno, potem znów szybko.

- Bardzo szybko też dostał Pan pierwszą dużą rolę - tytułową w „Królu Janie według Szekspira” Dürennmatta. Od razu też świetne recenzje, m.in. od Krystyny Zbijewskiej...

- I od Elżbiety Morawiec. Nie byłem w Krakowie nowicjuszem, bo przecież do „Ludowego” przeszedłem ze „Starego”, gdzie sporo grałem. Właśnie rolą Króla Jana Irena Babel, ówczesna dyrektorka, skusiła mnie na „Ludowy”. No, i wysokością gaży, o wiele wyższej niż, w „Starym”. Dostałem też na wstępie kolejną propozycję – rolę Wielkiego Księcia w „Kordianie”. Ten teatr znałem z czasów jego świetności za dyrekcji Krystyny Skuszanki, lecz poza tym, nic o nim nie wiedziałem. Co zastałem w porównaniu ze „Starym” – jubileuszowo przemilczę.

- Niemniej jednak wszedł Pan w dobry zespół...

- Tak, byli w nim, m.in.:. Krystyna Feldman, Irka Jun, Zygmunt Józefczak, Danuta Jamrozy, Stefan Rydel, Zdzisek Klucznik, Leszek Teleszyński, Zygmunt Malanowicz. Pierwsza moja premiera rzeczywiście stała się wydarzeniem, ale... Otóż, ten teatr, mimo, że odnosił artystyczne sukcesy, zawsze traktowany był nieco peryferyjnie, po macoszemu. O wiele gorsze spektakle ze „Starego”, czy „Słowackiego”, miały jakiś rozgłos, nasze - znikomy.

- Miał Pan poczucie niedowartościowania?

- Tak, ale być może mój charakter, wrodzone harcerstwo spowodowały, że powiedziałem sobie: „O, nie. Jeśli ma to być mój teatr, to musi być dobry”. Pewnie dlatego spędziłem w nim tyle lat, że wciąż miałem nadzieję.

- Nawet postanowił Pan podeprzeć repertuar reżyserując swoją sztukę „Dzień dobry, Mario”.

- Nie takie były moje pobudki. To był czas kiedy błąkałem się, szukałem swojego miejsca. Pisałem – sporo dla radia. „Dzień dobry, Mario” zrealizowałem na nowo otwartej przez dyr. Waldemara Krygiera Scenie „Nurt 71”. Za tę sztukę dostałem nawet nagrodę – stypendium do Anglii, ale nie wyjechałem, bo jak to w teatrze bywa – kolejne role stanęły na przeszkodzie. Ta scena przeznaczona była dla dramaturgii współczesnej. Po każdym spektaklu odbywały się dyskusje z publicznością, często gorące. Moja sztuka traktowała o dwojgu młodych ludzi, których życie zostało zderzone z biografią człowieka po przejściach wojennych.

- Nie wystarczało Panu granie, reżyserowanie, chciał Pan jeszcze penetrować współczesną rzeczywistość jako pisarz?

- Janek Nowicki, powiedział mi wtedy: „Kiedy się wreszcie na coś zdecydujesz, ty pieprzony Leonardo da Vinci”? To się oczywiście wzięło z moich rozlicznych zainteresowań. Muszę się przyznać, że wówczas moją pasją nie był teatr, ale morze, żeglowanie. Jeszcze przez wiele teatralnych lat o tym marzyłem. Dość długo szamotałem się, a kiedy osiągnąłem wiek Chrystusowy, to pomyślałem: „A cóż ty właściwie zrobiłeś w życiu? Trochę powygłupiałeś się na scenie...” No, i w ramach poważnego myślenia o życiu zabrałem się za pisanie.

- Tych wygłupów było jednak niewiele, bo przecież grał Pan głównie role dramatyczne, choćby wspomnieć Rogożyna w „Idiocie”, w Bachtinowskiej inscenizacji Waldemara Krygiera.

- To była świetna praca i niezwykle interesująca inscenizacja. Mam kilka ról, które w sposób istotny wniosły coś do mojego życia zawodowego i kształtowały mnie jako człowieka. Jedną z nich jest właśnie Rogożyn. Pewnie dlatego, że raptem sięgnął po coś, po co wcześniej nie sięgał. Że znalazł w sobie coś, o czym wcześniej nie wiedział...
 
- Która jeszcze, z wielu zagranych ról, była dla Pana szczególnie istotna?

- Grałem Molierowego Don Juana – nawiasem mówiąc uważam, że byłem wówczas na tę postać za młody. To powinien grać mężczyzna pod pięćdziesiątkę, bo namiętność do kobiet łysiejącego faceta dopiero jest przekraczaniem jakichś granic. Ale nie o tym chciałem mówić. Otóż, jedną z kluczowych scen jest wielki monolog Don Juana o obłudzie, który w istocie dotyczy jego relacji z ojcem. Zdarzyło się tak, że na jedno z przedstawień przyszedł mój ojciec, wobec którego zawsze miałem wielki respekt i szacunek. Gdy doszedłem do tego monologu – poczułem ściśnięte gardło, nie mogłem wypowiedzieć tego tekstu. Musiałem włożyć wiele wysiłku, by wreszcie wydusić z siebie tę tyradę. Nie chcę tego zdarzenia wartościować, przywołuję je po to, by powiedzieć o tych dziwnych, niezwykłych chwilach, które czasami zdarzają się w teatrze.

- Było ich dużo w Pańskich nowohuckich latach?

- Tak, ale dotyczyły innych spraw. Głównie zdarzały mi się wtedy, gdy zacząłem się miotać, chcąc wyrwać się z tego miejsca. Następowały bowiem częste zmiany dyrekcji, a to nigdy nie służy teatrowi.

- „Zaliczył” Pan aż czterech dyrektorów: Irenę Babel, Waldemara Krygiera, Ryszarda Filipskiego, i Henryka Giżyckiego.

- Właśnie, zaliczyłem.

- Czy to były cztery różne wizerunki teatru?

- Zupełnie różne. Teatr Ireny Babel był teatrem inscenizatora, jeszcze z lat 60., w którym – na modłę rosyjską – reżyser był bogiem – kreatorem wyrażającym swoje refleksje o świecie. Z kolei, za czasów Krygiera, był to teatr łagodnego plastyka, który także przeszedł rosyjską szkołę reżyserii. Wspaniały wizualnie, niezwykły w światłach, dziwny w repertuarze, ale nie ograniczający aktora, jak to często bywa u malarzy. U Krygiera zagrałem m.in. tytułową rolę w „Carze Fiodorze” Tołstoja. To było piękne i mądre przedstawienie, traktujące o problemie władzy.
 
- Piękne, ale podobno bez publiczności?

- Być może, tego nie pamiętam. Pamiętam za to wspaniałą, wręcz bizantyjską scenografię. Mój carski płaszcz ważył 25 kilogramów. Jak mi go kiedyś kolega przydepnął, to mało co nie złamał mi kręgosłupa. Krygier był mocną indywidualnością – ja też nie należę do baranków, więc często „boksowaliśmy się”.
 
- Czy to znaczy, że jest Pan krnąbrnym aktorem?

- Gdybym nie był krnąbrny, to nie zmieniałbym tak często teatrów. Dlatego wciąż mówię o swoich wadach moim studentom, by nie popełnili moich błędów. Np., jestem typem samotnika, co przy uprawianiu zawodu zespołowego jest kompletną bzdurą.
 
- A propos zespołowości. Czy wówczas towarzyszyło Państwu poczucie tworzenia teatru potrzebnego, gorącego, który ma odzew u publiczności?

- Na pewno wiedzieliśmy jedno: nowohucka publiczność z zasady nie przychodzi na sztuki rosyjskie. Nawet „Czajka”, w której grałem Trigorina, a Grażynka Barszczewska debiutowała Niną – nie miała widzów. Ale też wiedzieliśmy, że robimy teatr inny, niż pozostałe na teatralnej mapie Krakowa. Ten teatr „cuł cas” - jakby powiedział Dunikowski - był niegrzeczny, zbuntowany na tyle, ile można było. Za czasów Skuszanki „Ludowy” był hołubiony. Za moich czasów był teatrem zmagań, walczącym o przetrwanie. Stąd pewnie tak często zmieniali się jego dyrektorzy. Aż przyszedł Ryszard Filipski... - I wystawił „Dziś do ciebie przyjść nie mogę” – zagrano 506 spektakli! Dzieło to nazwano „partyzanckim szlagierem z Moczarem w tle”. - A ja, ze względu na ten rekord wystawień, nazywałem je zdobywaniem odznaki PTTK. Nie znoszę tego typu przedstawień – składanek, epatujących patriotyczno – ojczyźnianymi tematami. Bo nigdy nie lubiłem i do dziś nie lubię teatru politycznego. Na polityczne manifestacje są właściwsze miejsca, niż scena teatru. - To jak Pan odnajdywał się w teatrze, który jego dyrektor traktował jak polityczną trybunę? - Mogłem odejść, ale nie zrobiłem tego - uważałem, że to zbyt proste, że mimo wszystko jest to mój teatr. |To był czas zawirowań, a dwuznaczna sytuacja wokół „Ludowego” nie ułatwiała nam życia. Starałem się, jak mogłem, nie uczestniczyć w tej całej chryi, nie dorabiałem na ideologii i nie występowałem w okrytym złą sławą, a związanym z Filipskim teatrze „Eref – 66”. Natomiast w tym czasie wyreżyserowałem dwa przedstawienia: „Ostatnich” Gorkiego – świetną, wieloznaczną sztukę o carskim policmajstrze i „Miejsce akcji” – rzecz o pokoleniu „Kolumbów”, o Baczyńskim, Gajcym, Stroińskim.
- Zagrał Pan też Poetę w „Bolesławie Śmiałym” Wyspiańskiego.
 
- To była kolejna moja ważna rola i ważna współpraca z Włodkiem Nurkowskim, reżyserem, z którym zawsze świetnie rozumieliśmy się, wiele współpracowali i z którym przyjaźnię się do dziś.

- Czyli, mimo wszystko, był to dla Pana czas artystycznego rozwoju?

- Nie, choć dużo grałem i wyreżyserowałem dwa przedstawienia. Potem, przez prawie sezon, po odejściu Filipskiego panowało w teatrze bezkrólewie. Wtedy pełniłem funkcję p.o. dyrektora. Namawiano mnie bym objął ten teatr, ale to mnie nie interesowało. To zbyt dużo kosztuje - traci się wolność. Po jednej z prób generalnych wygłosiłem płomienne przemówienie do zespołu: „Koledzy, módlcie się, bym nie został dyrektorem, bo wówczas połowę z was wyrzucę.” To była, oczywiście, prowokacja z mojej strony.

- Oczywiście... W tej sytuacji dyrekcję objął Henryk Giżycki wystawiając kolejny hit, czyli „Betlejem polskie” Rydla.

- Dla mnie ważniejsza była realizacja „Konrada Wallenroda”.

- Mimo, iż zarzucano Panu w recenzjach, że wyreżyserował jakąś dziwną pop – operę?

- To prawda, recenzje miałem fatalne, za to pojechaliśmy kilkakrotnie z tym przedstawieniem za granicę, gdzie oceniono nas wspaniale. Rzeczywiście, przedstawienie miało formę muzyczną, było śpiewane, uwzględniające niebywałą rytmiczność Mickiewiczowskiego poematu. I była jeszcze jedna, ważna dla mnie realizacja z tego okresu – „Ksiądz Marek” Słowackiego. Premiera odbyła się tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego.
 
- Czy nie było to, wbrew Pańskim deklaracjom, prowokacyjnie polityczne zagranie?
 
- To była odpowiedź na stawiane wtedy zasadnicze pytania. Nastroje w zespole były bardzo gorące. Pamiętam, że czas „Solidarności”, a później stanu wojennego, był okresem odreagowywania przez nasz zespół wcześniejszych politycznych hryj. Wielu aktorów demonstrowało swoją opozycyjną postawę nosząc oporniki w klapach, w związku z czym ubeckie kontrole nie wychodziły z teatru.

- Lecz jednocześnie założono OKON, organizację popierającą stan wojenny. Jak Pan ocenia okres dyrekcji Henryka Giżyckiego?
 
- Mówienie o człowieku, który już nie żyje nie jest łatwe. Sądzę, że Henryk bardzo się miotał, bo bardzo chciał zmienić wizerunek teatru. Chciał wrócić do jego artystycznego kształtu. Ale nie było to łatwe, bo sam był uwikłany w wiele spraw. Na pewno dużym wydarzeniem artystycznym tego trudnego okresu była realizacja przez Włodka Nurkowskiego „Nie – Boskiej komedii”. Grałem w niej Pankracego – obok Wacława Ulewicza – Henryka. To była moja ostatnia rola w tym teatrze.

- Więc jaka naprawdę była dla Pana ta „trzynastka” w „Ludowym?

- Ważna. Dużo pracowałem. To był też czas narodzin mojej córki, a więc budowania domu, rodzinnej stabilizacji. Teatr nie był dla mnie wtedy najważniejszy. Dziś jednak myślę, że popełniłem duży błąd odchodząc ze „Starego”...

- Czyżby Pan żałował tych „młodych i tłustych” lat?

- Nic podobnego. Życiowo – wręcz odwrotnie. Natomiast w sensie tzw. kariery – zmarnowałem te lata. Bo, żebym nie wiem co, i jak dobrze wtedy zagrał w „Ludowym”, to i tak nigdy nie zaliczono by mnie do pierwszej ligi. Ten teatr, niestety, przez środowisko z góry stawiany był w drugim szeregu. Naszymi satysfakcjami były recenzje kolegów – aktorów, którzy po spektaklach mówili: „Boże, jakie świetne przedstawienie, a nic o nim nie słychać”. Z perspektywy lat, mówię o tym gorzko, ale szczerze.

- Co zadecydowało o Pańskim odejściu?
 
- Tych prób było wiele, pierwsze jeszcze za dyrekcji Ireny Babel. Ale wciąż nie mogłem się „wygrzebać”, nie tam mnie chciano, gdzie ja chciałem. Aż wreszcie dostałem propozycję od Mikołaja Grabowskiego do „Słowackiego”.. To mnie zadowoliło, bo przez te wszystkie lata robiłem wszystko, żeby nie wyjść z „Ludowego” na tarczy. - Udało się? - Opuściłem ten teatr z dużym bagażem doświadczeń. One pomagają mi teraz realizować się w warszawskim Teatrze „Studio” i uczyć w łódzkiej szkole teatralnej. Wyszedłem lekko pochylony, ale nie w pozycji horyzontalnej. I jeśli uda mi się przyjechać na jubileusz, to na pewno, nie raz, serce mi piknie. Bo tych trzynastu lat, które mnie kształtowały, choć różnie bywało, nie mogę i nie chcę wyrzucić z pamięci.
Rozmawiała: Jolanta Ciosek

bednarz_213


Dzięki wybitnym osiągnięciom, w roku 1999 został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Kilkanaście lat wcześniej otrzymał Złotą Odznakę za zasł. dla Krakowa.

Ponadto Bednarz jest laureatem nagrody wojewody łódzkiego oraz nagrody za rolę w spektaklu "Pan Paweł" w Teatrze im. Jaracza w Łodzi.

Wystąpił w takich filmach, jak: "Beata", "Koniec naszego świata", "Znicz olimpijski", "Bolesław Śmiały", "Perła w koronie", "Dagny", "Zamach stanu", "Wysokie loty", "Krótki film o zabijaniu", "Drugi dzień wolności", "300 mil od nieba", "Ostatni prom", "Ostatni dzwonek", "Europa, Europa", "Ucieczka z kina Wolność", "Cynga", "Szwadron", "Psy", "Tu stoję...", "Psy II: Ostatnia krew", "Dyżur", "Spóźniona podróż", "Jakub", "Historia kina w Popielawach", "Bratobójstwo", "Wiedźmin", "Wolny przejazd", "Kariera Nikosia Dyzmy", "Dzień świra", "Mantra", "Roomservice", "Kryminalni: Misja Śląska", "Kto nigdy nie żył", "Stary człowiek i pies", "Nadzieja", "Wszystko będzie dobrze". Pojawiał się również w serialach: "Trapez", "Gdańsk 39", "Maria Curie", "Matki, żony i kochanki", "13 Posterunek", "Klan", "Matki, żony i kochanki II", "Na dobre i na złe", "Wiedźmin", "Psie serce", "Sprawa na dziś", "Na Wspólnej", "Kryminalni", "Magda M", "Klinika samotnych serc", "Odwróceni", "Ekipa", "Teraz albo nigdy!".

Użyczył głosu do: "Piękna i bestia", "Mulan", "Potwory i spółka", "Księżniczka na ziarnku grochu", "Mulan II", "Ratatuj", "Prawdziwa historia Kota w Butach", "Liga Sprawiedliwych".
 
oprac. Adrianna Pałka


 

Popularne

Obrazek
02.04.2015

TWÓRCZE SPOTKANIE ARTYSTÓW TEATRU I WIDZÓW

Widzowie nie tylko lubią oglądać… Oni kochają wręcz podglądać! Stąd tak szczere zainteresowanie próbą otwartą „Wychowanki” Aleksandra Fredry.

Zobacz więcej
Obrazek
27.03.2015

27 MARCA - MIĘDZYNARODOWY DZIEŃ TEATRU

Orędzie na przypadający 27 marca Międzynarodowy Dzień Teatru powierzono w tym roku Krzysztofowi Warlikowskiemu, polskiemu reżyserowi. Treść orędzia, w 22 językach, została opublikowana na oficjalnej stronie obchodów www.world-theatre-day.org - See more at: http://dotknij-teatru.pl/oredzie-na-miedzynarodowy-dzien-teatru

Zobacz więcej
Obrazek
27.03.2015

9 MARCA - MARZENIE - TU CZYTAM - BLOG IZABELI MIKRUT

Dla Tomáša Svobody rzeczy niemożliwe nie istnieją. Podobnie jak nie istnieją do znudzenia powtarzane scenariusze damsko-męskich historii. Ten autor i reżyser staje się na teatralnych scenach mistrzem absurdu, a i celnym obserwatorem rzeczywistości. Zestawia te dwa skrajne podejścia w znakomitych historiach, a obecność nieskrępowanej wyobraźni tłumaczy kolejnymi snami. Owszem, oniryczny charakter opowieści pozwala na dowolne szaleństwa. Ale pomysły z pogranicza jawy i snu Svoboda rozwija rewelacyjnie.

Zobacz więcej