Aktualności

Zobacz wszystkie aktualności
27.03.2023

KSIĄŻE Z NASZEGO PODWÓRKA

O „Śmierci komiwojażera”, premierze Teatru Ludowego w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, rozmawiają Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski.

Moroz: W ostatnich tygodniach dotykamy w teatrze dosyć fundamentalnych spraw. Nie sposób łatwo się z nimi rozprawić, nie sposób pozostać na nie obojętnym. I teraz znowu tak jest. Będziemy rozmawiać o życiu w jego najbardziej fundamentalnych wymiarach.

Skrzydelski: I chyba obaj to właśnie w teatrze kochamy najbardziej. Zresztą nie ma w tym nic zaskakującego.

Moroz: Podobno z przedstawienia trzeba wyjść przynajmniej trochę odmienionym człowiekiem. Wówczas całe to zamieszanie ma sens.

Skrzydelski: Tu akurat zawiesiłeś poprzeczkę wysoko. Ale tak, to się zdarza. Myślę, że nawet dziś to się zdarza.

Moroz: Zauważyłem już wcześniej, że czekałeś na „Śmierć komiwojażera” z krakowskiego Teatru Ludowego w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej.

Skrzydelski: Powód jest banalny, podstawowy. Lubię ten tekst, a raczej mam do niego sentyment. I sądzę, że wielu widzów go lubi, bo odnajdują w nim własne historie, chociaż zapewne w różnych konfiguracjach. Poza tym mój sentyment odnosi się do spektaklu, który widziałem lata temu w nieodżałowanym warszawskim Teatrze Małym. „Śmierć komiwojażera” w 2004 r. wystawił tam Kazimierz Kutz. Willy’ego Lomana zagrał Janusz Gajos (była to jego pierwsza rola po dołączeniu do zespołu Teatru Narodowego), a jego synami byli Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski; w żonę Lomana wcieliła się Anna Seniuk. Mocna obsada i poruszający rezultat. Choć może teraz twierdzę tak dlatego, że po prostu wspominam dawne czasy, w których teatr odbierałem bardziej emocjonalnie. To normalne zjawisko.

Moroz: Ale gdybyś w tamtym roku 2004 zobaczył dramat Arthura Millera w realizacji Bogajewskiej, to może byłoby jeszcze bardziej emocjonująco?

Skrzydelski: Niewątpliwie tak by było. Jednak zostawmy porównania. Ważne jest to, czy ten klasyczny amerykański dramat się postarzał. Niektórzy twierdzą, że tak, że to ograne, po stokroć przećwiczone. W takich sytuacjach zawsze nie wiem, co odpowiedzieć. To znaczy, znakomity tekst sceniczny może się postarzeć? „Hamlet” w zasadzie jest ograny najbardziej, więc w zasadzie takie dyskusje mijają się z celem. Oczywiście nierzadko zdarza się natomiast, że konkretny autor w danym momencie, być może nawet przez dekadę, dwie, sprawdza się na scenie gorzej, nie trafia w swój czas i kolejne próby nie pokazują nowego sposobu na jego odczytanie – ale to inna sprawa. Nie widzę powodów, aby Miller miał w teatrze nie zadziałać. Szczególnie „Śmierć komiwojażera”.

Moroz: Co więcej, ten tekst rymuje się z polskim doświadczeniem. Spójrzmy na naszą rzeczywistość po roku 1989. Na problem zachłyśnięcia się kapitalizmem, kopiowania zachodnich schematów ekonomicznych, pogubienia się klasy średniej, która zresztą nie wiadomo, co dziś miałaby oznaczać, bo w przypadku tej grupy społecznej istnieje zasadniczy kłopot z jej zdefiniowaniem.

Skrzydelski: A nawet jeśli uda się ją zdefiniować, od razu rodzi się kolejne pytanie: o to, jakim kosztem – takim podstawowym kosztem życiowym, rodzinnym – ona powstała. Czy przypadkiem po drodze nie pogubiliśmy czegoś ważniejszego? Mówię o relacjach. Umówmy się: w wielu polskich domach nieustanna gadanina o pieniądzach, chora pogoń za nimi…

Moroz: …ale ta pogoń jest często nawet uzasadniona, a na pewno jeszcze kilkanaście lat temu bywała bardzo, naprawdę bardzo usprawiedliwiona – w tym jedynie sensie, że często nie było wyjścia. Widmo biedy (może nie nędzy, lecz biedy tak) przerażało wielu ojców i naznaczało codzienność wielu rodzin. Podkreślmy: każdy to zna jeśli nie bezpośrednio, to ze wspomnień o bliskich sobie osobach. To również kwestia nieprzepracowanego wstydu, który w nas tkwi. Ten wstyd dotyczy ciebie, mnie, praktycznie każdego, kto egzystuje w naszym cudownym kraju nad Wisłą.

Skrzydelski: Nierzadko udajemy kozaków, a w umysłach tkwi nam co innego. Przede wszystkim poczucie, że tutaj nic do końca nie może się udać. I ono jest już w nas wdrukowane, bo tak naprawdę udać się może, jednak zawsze wiąże się to z rozczarowaniem, wiele przez to stracimy, poświęcimy zbyt wiele cennego czasu, żeby osiągnąć… No właśnie co, status społeczny, dobre samopoczucie, samoocenę, szacunek innych? W zasadzie nikt nie wie, co miałoby to być.

Moroz: Pieniądze nadal wzbudzają szacunek. Nieważne, w jaki sposób zgromadzone.

Skrzydelski: A teraz nietrudny rachunek: niech każdy podliczy czas, jaki tygodniowo przeznacza na pracę w cudownym kraju nad Wisłą, i czas, jaki tygodniowo poświęca rodzinie. Tu coś nie gra.

Moroz: Tylko żebyśmy się nie stali antykapitalistami.

Skrzydelski: To chyba coś innego. Rozmawiamy jednak o czymś bardziej skomplikowanym. Wydaje mi się, że to kluczowe zagadnienie. I Bogajewska chyba także tak sądzi. Jej „Śmierć komiwojażera” pokazuje, w jakim miejscu znalazły się dziesiątki tysięcy rodzin, w których wieczorne gadki o tym, że ciągle na coś brakuje, a przecież już miało być dobrze, stały się dziwnym rytuałem, który wkrótce przemienił się w chorobliwą religię. Rzecz jasna nie chcę upraszczać, bo reżyser nie odsyła nas do skojarzeń z Polską jeden do jednego, ma to na scenie bardziej uniwersalny charakter, ale kiedy patrzyłem na Lomana w interpretacji Piotra Pilitowskiego, zastanawiałem się, skąd znam tego gościa tak dobrze. Widziałem w życiu co najmniej kilku takich facetów: tak samo śmiesznych, jak tragicznych. Zatem porażająco ludzkich. Gdy o nich myślę, w gardle rośnie mi gula.

Moroz: Chyba nie musimy tego objaśniać dokładniej.

Skrzydelski: Jednak wypada dokładniej opisać Pilitowskiego.

Moroz: Po niedawnej tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Bogajewskiej dziś staje się jednym z najciekawszych aktorów. Wtedy grał – ujmując to łatwym skrótem – dyskretnie, kumulując w sobie gorycz, gniew i rozpacz. Teraz tworzy obraz człowieka pogrążonego w istnej obsesji udowodnienia wszystkim, że jeszcze coś znaczy. I że znaczył kiedykolwiek.

Skrzydelski: Obsesja to właściwe słowo, bo Pilitowski wręcz zatraca się w mechanicznie powtarzanych frazach, zaklina rzeczywistość, przeczuwając koniec. To nie jest już walka o to, by coś ugrać, spłacić kredyt, lecz walka z myślami, że nic się nie udało, a życie rozminęło się z marzeniami. Lomana paraliżuje stres przed odkryciem prawdy o sobie. Wpędza w ten stres innych.

Moroz: W pewnym momencie jego młodszy syn, Happy (Paweł Kumięga), przy kimś obcym nazywa go księciem, ale już po chwili jest mu go żal tak bardzo, że nie potrafi przyznać, że to jego ojciec. Happy to miejscowy lowelas, również karmi się marzeniami i chyba uznaje się za sprytnego, bo przecież sypia z żonami swoich kolegów. Kumięga gra twardziela, lecz w gruncie rzeczy pozostaje wiecznym dzieckiem, któremu pozwolono na zbyt wiele. W jego mniemaniu odpowiedzialność to frajerstwo. Pomóc ojcu frajerowi? Ostatecznie trzeba to zrobić, bo mama (Beata Schimscheiner) kazała, jednak to z czystego obowiązku.

Skrzydelski: Z kolei starszy Biff (Piotr Franasowicz) w ogóle nie jest w stanie zrozumieć, czego oczekuje od niego rodzina. Przez całe życie uciekał, pracował za granicą w podłych miejscach, jakby od razu zakładał, że nie ma o co się bić, że i tak nie sprosta żadnemu zadaniu i zawiedzie ojca. Ale przynajmniej on jeden wykrzykuje wszystkim prawdę w oczy: nikt tu nic nie znaczy i pogódźmy się z tym. Pozostaniemy jedynie poczciwymi pierdołami, a świat pędzi już dokądś indziej.

Moroz: Dokąd pędzi ten świat, znakomicie unaocznia rozmowa między Lomanem a jego szefem Howardem Wagnerem (Wojciech Lato). I nie jest to świat, który lituje się nad tymi, którzy żądają współczucia.

Skrzydelski: Wszystkie te dialogi są tak intensywne, nasycone znaczeniami, że nie sposób nie zadać sobie pytania, w jaki sposób Bogajewska osiąga taki efekt ze swoim aktorami. Wiem, że w jakimś stopniu pomaga ta maluteńka przestrzeń Sceny pod Ratuszem, ta skala scenografii (skrajnie funkcjonalnej – raz to garaż, a w nim tanie auto, raz pokoik z kuchnią) – w dużej mierze powtórzona z „Wujaszka Wani” – która powoduje, że przedstawienie zyskuje zupełnie inną energię. Ale to nie wszystko. Zawsze można powtarzać, że jako widzowie jesteśmy blisko zdarzeń i że to działa najlepiej. Uważam jednak, że to przede wszystkim Bogajewska doszła do takiego momentu, w którym jako reżyser jest absolutnie pewna, że na scenie potrzebuje dokładnie takiego rozwiązania, a nie innego. Nie wiem tego, ale wyobrażam sobie, że jej uwagi wobec aktorów są klarowne, bo wie, czego chce, i przemyślała tekst dla siebie i przemyślała go w tej kameralnej przestrzeni. To taki twórczy etap, gdy wszystko naprawdę składa się do stu procent. Te aktorskie perełki musiały się zrodzić dzięki niezwykle mądrym dyskusjom uruchamianym przez już bardzo doświadczoną reżyser.

Moroz: I wielką frajdą w tym spektaklu jest to, że nie ma w nim choćby jednej zbędnej minuty. Ani słabszej. Nawet postaci ze wspomnień Lomana, które mogłyby na scenie okazać się nazbyt sentymentalne, sprytnie przenikają się z tymi z planu realnego. Dla Bogajewskiej tytuł, który pierwotnie nadał Miller swojej sztuce, „Inside of his head” („W środku jego głowy”), chyba w ogóle wydaje się wskazówką. Obrazy z przeszłości, które nie dają spokoju, są szaleństwem Lomana w ostatnich chwilach jego życia. Wywołują lęk, obezwładniają. Wracamy w ten sposób do roli Piotra Pilitowskiego.

Skrzydelski: Ale zatem ta „Śmierć komiwojażera” ma wymiar bardziej społeczny, demaskacyjny, choćby jako analiza polskiej transformacji, czy też psychologiczny, jako obraz upadku rodziny? Bardziej oskarżony jest system czy człowiek, który mu się poddaje? Według mnie perspektywa jest tu podwójna, a nawet wydaje mi się, że Bogajewska przestrzega nas, że jednak wszystkiemu winny pozostaje deficyt prawdy w rodzinie. Deficyt dialogu. Nie da się ukryć, że przeważnie na co dzień nie brakuje wiele, by móc powiedzieć sobie znacznie więcej i znacznie wcześniej. A jednak to zawsze przychodzi za późno.

Moroz: Dla mnie dojmująca jest ta marność naszego wspólnego losu tych gorszych z tej części Europy. Loman nie zna innego sposobu wykuwania własnej wartości, jak tylko poprzez udowadnianie, że może być kimś, mając więcej w portfelu. Naturalnie ten los nie musi być polski dosłownie – i dobrze, że tak u Bogajewskiej nie został opowiedziany – ale niesłychane zdało mi się to, że amerykański dramat sprzed ponad siedmiu dekad spina klamrą te wszystkie podwórkowe legendy, których słuchaliśmy w dzieciństwie, ale i później. Ten nie wytrzymał i odpuścił, tamten wyjechał, ale przepadł, a tamten utonął w długach.

Skrzydelski: I znów ta gula w gardle.

 

 

Popularne

Obrazek
09.10.2012

HOTEL BABILON W BUDAPESZCIE

Już po raz piąty nasz Teatr gościł w Budapeszcie. Tym razem zaproszono spektakl "Hotel Babilon" w reż. Pawła Szumca i z udziałem niesamowitej Aldony Jankowskiej.

Zobacz więcej
Obrazek
09.10.2012

WSZYSCYŚMY Z WIELKIEGO DIDEROTA – DALEKIE PODRÓŻE PO LITERATURZE!

Po premierze „Kubusia i jego pana” nasza aktorka, Karolina Stefańska, wyjeżdża na Syberię, żeby w irkuckim teatrze zagrać w rosyjskim spektaklu „Łunin czyli śmierć Kubusia Fatalisty”.

Zobacz więcej
Obrazek
08.10.2012

MAREK BIEŃCZYK AUTOR M.IN. PRZEKŁADU "KUBUSIA I JEGO PANA" MILANA KUNDERY OTRZYMAŁ LITERACKĄ NAGRODĄ NIKE!

A wszystkich Państwa zapraszamy do teatru, aby oglądając niezwykle efektowny i stylowy spektakl, którego istotą zgodnie z intencją Diderota i Kundery jest żywioł rozmowy, posłuchali jak pięknie ta „rozmowa” została przez Marka Bieńczyka przetłumaczona.

Zobacz więcej