POWIEM KRÓTKO...
"Wierzchowski nie bierze jeńców. Spektakl jest doskonale przemyślany, doskonale poprowadzony, dopracowany do najmniejszych szczegółów"/ Fanny Kaplan o "Sekretnym życiu Friedmanów"
Wprawdzie najbliższe spektakle gramy w Łodzi podczas XXIV Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych, ale tuż po świętach zapraszamy z powrotem na Scenę Stolarnia. Gramy: 10 i 11 kwietnia, Scena Stolarnia.
Recenzja Fanny Kaplan o "Sekretnym życiu Friedmanów"
Długo się zbierałam do napisania o „Sekretnym życiu Friedmanów” i to chyba najlepiej świadczy o tym, że mam z tym spektaklem spory problem. Ale po kolei.
Marcin Wierzchowski i Daniel Sołtysiński oparli swój spektakl częściowo na filmie dokumentalnym Andrew Jareckiego „Capturing the Friedmans”, a częściowo na wszystkim, co działo się wokół filmu. Właściwie to można powiedzieć, że ogromną rolę w tym spektaklu odgrywa film. Tak też rozpoczyna się spektakl - krótkimi klipami nagrywanymi na małej kamerce (jeszcze analogowej, bo mówimy o końcu lat 80., strzelam, że to „szesnastka”), w których pokazane są śmieszne, inscenizowane przez członków rodziny scenki. Co znamienne, scenki odgrywane przez Arnolda Friedmana (Piotr Pilitowski), ojca rodziny i jego trzech synów, Davida (Patryk Palusiński), Setha (Jakub Klimaszewski) i najmłodszego, Jessego (Piotr Franasowicz). Matka, Elaine Friedman (Małgorzata Kochan) pojawia się w jednym z klipów, ale nie bierze udziału w scence, nie ma w niej roli. To, co zresztą zostaje zasygnalizowane w nagraniach, będzie miało swoje pełne rozwinięcie w późniejszych scenach. Po wyświetleniu tych krótkich klipów Jesse Friedman przemawia do publiczności - zaprasza ich do odbycia podróży, do wejścia w rodzinną historię, kończy pytaniem, czy pamiętamy swoje marzenia, pragnienia i lęki, które zaprzątały nasze myśli, kiedy mieliśmy 18 lat. I mówi wprost, że jedno wydarzenie za chwilę zmieni wszystko w jego życiu. Jedno jedyne wydarzenie. Wychodzimy z sali i rozpoczynamy wędrówkę przez kolejne kręgi piekła. Krążąc po całym budynku sceny „Stolarnia”, stopniowo odkrywamy niepokojące tajemnice, które nigdy nie znajdują rozwiązania. Przejdziemy przez dom Friedmanów (kuchnia, salon, pokój synów, sala komputerowa, w której ojciec prowadzi zajęcia informatyczne dla dzieci), posterunek policji, gdzie odbędą się przesłuchania, areszt, sąd, zajrzymy nawet do Hollywood, gdzie odbędzie się gala Oscarowa, w której film Jareckiego otrzymał nominację w kategorii filmu dokumentalnego. I nigdy w gruncie rzeczy nie dowiemy się prawdy.
„Sekretne życie Friedmanów” zgarnęło w zeszłym roku kupę nagród, z Grand Prix Festiwalu Boska Komedia na czele. Przyznam szczerze, że uzasadnienie jury mocno mnie zdziwiło. Członkowie jury porównali bowiem „Friedmanów” do tragedii greckiej. Tylko że w tym spektaklu nie ma nic z tragedii greckiej. Można się kłócić co do równorzędnych racji, ale czy te racje faktycznie są równorzędne, jeśli mowa o pedofilii? Nie wiemy wprawdzie, czy Arnold i Jesse są winni zarzutów, które stawia im prokuratura, dowiadujemy się jednak, że Arnold molestował dzieci, choć - według niego samego - nie te, których zeznania stały się podstawą założenia sprawy karnej przeciwko ojcu i synowi. W tym spektaklu nie ma anagnorisis - nie dochodzi do żadnego rozpoznania winy czy niewinności. Nie ma zatem i katharsis. Nie dochodzi do żadnego wyjaśnienia zawiłości fabuły, rozpoznania i rozwiązania akcji. Stąd też, moim zdaniem, uzasadnienie przyznania festiwalowej nagrody jest dość kuriozalne.
Ale nie znaczy to, że jest to zły spektakl. Jest to bardzo dobry spektakl, ba! Wręcz doskonały. To, co w „Sekretnym życiu Friedmanów” uważam za nowatorskie i porażające, to posłużenie się formą tak naprawdę średniowieczną - moralitetem pełną gębą - i zestawienie jej z nowoczesnymi środkami przekazu, ingerencją w przestrzeń, wręcz na poły postmodernistyczną zabawą przestrzenią (niejednokrotnie bywa, że dane pomieszczenie gra dwa różne miejsca, które kompletnie zmieniają swój charakter w zależności od tego, z której strony staną widzowie i których rekwizytów i elementów dekoracji użyją aktorzy). Ingerencją jest też brutalne wtargnięcie widzów w sam środek rodzinnego życia. Już na samym początku widzowie dowiadują się, że oto wejdą do mieszkania Friedmanów, w którym ukryte są dwie pięćdziesięciozłotówki. Kto je znajdzie, ten może je zatrzymać dla siebie, jednak musi przy okazji do kartonowego pudła wrzucić wszystko, co uzna za podejrzane. Samym tym zabiegiem Wierzchowski nie tylko wciąga nas w historię mrocznych sekretów przeciętnej amerykańskiej rodziny, ale też de facto sytuuje nas w konkretnej roli - tłumu gotowego do linczu lub rozgrzeszenia. Bo, umówmy, się, we Friedmanowskich szafkach, szufladach i załamaniach kanapy grzebią prawie wszyscy. Jedni - mamieni obietnicą znalezienia banknotu. Inni, jeśli mają blade pojęcie, o czym jest spektakl, a do takich osób należę i ja, choć moja świadomość, że będzie o pedofilii, była dość ogólna - będą szukać czegoś zupełnie innego. Bez obciachu przetrząsamy więc dom Friedmanów nic nie robiąc sobie ze spanikowanego Arnolda, który biega po pomieszczeniu krzycząc: „Ludzie! Co Wy robicie? Bardzo proszę, niech Państwo wyjdą! My tu mieszkamy!” (tutaj oczywiście parafrazuję). Być może niektórzy się zawstydzą nad tym, jak łatwo wchodzimy w rolę prześladującego. Jak proste jest przekroczenie tej bariery. Zabolał mnie ten zrozpaczony Friedman-ojciec. A jednak, podobnie jak inni widzowie, szukałam dalej, zaglądając do puszek na kawę, cukiernicy, przetrząsając stare gazety. I uporczywie poszukiwałam dowodów na to, że Arnold Friedman jest pedofilem. I chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że już go skazałam. A nawet nie dałam mu głosu, nie założyłam domniemania niewinności, nie pozwoliłam fabule rozwinąć się na tyle, by można było zadać to pytanie: Czy Arnold Friedman molestował seksualnie i gwałcił dzieci, którym udzielał korepetycji z informatyki przy czynnym udziale swego najmłodszego syna Jessego, którego główną rolą miało być zastraszanie ofiar, ich poniżanie i zmuszanie do poddania się woli ojca?
Powiem krótko: Wierzchowski nie bierze jeńców. Spektakl jest doskonale przemyślany, doskonale poprowadzony, dopracowany do najmniejszych szczegółów. Jeśli wchodzimy na komisariat policji, na biurku będą leżały ołówki z końca lat 80., papiery, telefon, na mijanej przeze mnie tablicy będzie przypięty wycinek z gazety dotyczący pojmania jednego z najsłynniejszych seryjnych morderców Ameryki - nie pamiętam już kto to był, John Wayne Gacy? Ted Bundy? David Berkowitz zwany „The Son of Sam”? Nie ma to znaczenia, ważne, że wycinek był albo oryginałem albo doskonałą kopią oryginału, a że byłam swego czasu mocno zanurzona w amerykańskiej kulturze, a ostatnio jestem dość świeżo po serialu „Mindhunter”, to naprawdę, ale to naprawdę jestem w stanie docenić te smaczki. Scenografia, rekwizyty i kostiumy są tak dopracowane, że nawet w pierwszej chwili myślałam, że przyłapałam rekwizytora na drobnej wpadce, jednej jedynej i byłam z tego niezwykle dumna: w sali komputerowej stoi sprzęt i pudła. Na jednym z nich widać logo Apple'a. Byłam przekonana, że jest to niewłaściwe logo, któraś z jego inkarnacji, ale niepochodzącej z końca lat 80. Potem sprawdziłam. Było to logo Apple'a obowiązujące na przełomie lat 80. i 90. Jeśli wyciągnę w domu Friedmanów szufladę, to znajdę w niej zszargane amerykańskie komiksy z Kaczorem Donaldem. Tak, po angielsku, prawdopodobnie oryginalne, kupione za grosze na eBay'u. Jeśli spojrzę na półki, znajdę tam amerykańskie książki. Jeśli spojrzę na aktora czy aktorkę - będę widzieć garsonki, oprawki okularów, koszule, spodnie, buty, paski i fryzury, które doskonale pamiętam z dzieciństwa, kiedy oglądało się Amerykę końca Zimnej Wojny jak przez bardzo, ale to bardzo różowe i naiwne okulary.
Ten pietyzm w odtworzeniu świata, pewnej przestrzeni nie tylko istniejącej fizycznie, ale i symbolicznie, naprawdę procentuje. Wierzchowski dekonstruuje mit szczęśliwej rodziny, wspaniałych suburbiów, w których klasa średnia odpoczywa po pracy i korzysta z jej owoców, wspólnoty szczęśliwej i żyjącej w dostatku. Bo nie chodzi tu tylko o tę konkretną sprawę Friedmanów. Wierzchowski tworząc amerykańskie uniwersum końca lat 80., mierzy się z pewnym ideałem - nie tylko marzeniem o wspaniałej Ameryce, którym karmiłam się ja jako późne dziecko socjalizmu, karmili się moi rodzice, a może i pewnie dziadkowie; mierzy się także w kontekście szerszym - kosmicznie. Z ideałem życia jako takim. Szczęśliwa, żyjąca dość dostatnio, przeciętna, ale pełna bardzo ciekawych charakterów, zgodna rodzina zaczyna się rozpadać. Najpierw zasiana jest wątpliwość i tuż po scenie, w której widzowie przetrzepują dom Friedmanów bezpowrotnie niszcząc jego integralność i prywatność, do budynku wpada grupa antyterrorystyczna. I to pęknięcie, całkowicie z rozmysłem postawione widzowi w formie zadania, zaczyna się pogłębiać, robi się z tego szczelina, kolejne elementy uniwersum odpadają, łuszczą się, rozbijają się na kawałki i za chwilę nie będzie ani szczęśliwej rodziny, ani ciepłego i pełnego humoru ojca, ani rozbrykanych synów, ani dobrobytu, radości i dostatniej, oferującej wszelkie możliwości Ameryki. Może w zasadzie nie będzie już mądrego i sprawiedliwego świata, bo przecież do końca nie wiemy, gdzie tu jest sprawiedliwość i czy Friedman jest winny czy niewinny.
To wszystko udaje się Wierzchowskiemu, choć „udaje się” jest właściwie słowem niestosownym, bo reżyser nie osiąga tego przypadkiem i psim swędem, tylko żelazną konsekwencją, świadomością, warsztatem, dzięki bardzo surowej, prostej i przemyślanej średniowiecznej konstrukcji moralitetu. Dlatego też się zżymam na uzasadnienie jury Boskiej Komedii, bo niedostrzeżenie tego faktu bardzo spektaklowi ujmuje, to jest tak, jakby go w ogóle nie docenić. Przechodzimy od sceny do sceny, od jednej przestrzeni do drugiej i śledzimy historię człowieka z nadzieją, że rozwiążemy zagadkę i osądzimy o jego winie lub niewinności. Pojawia się przy tym mnóstwo pytań, które widz musi sobie zadać, jeśli ogląda (a właściwie: doświadcza) spektaklu z uwagą. Bo jeśli matka nie wiedziała, to dlaczego tak szybko uznała, że mąż jest winny? czy nie o tym świadczy jej wycofanie i brak wsparcia dla męża? Jeśli Friedman jest winny, dlaczego dowodem są jedynie zeznania ofiar, a nie ma żadnych śladów, nie ma żadnych niepokojących objawów? Co jest prawdą, a co jest jedynie wytworem wyobraźni, która podsuwa społeczności najgorsze pomysły? Jeśli Friedman sam wyznaje w najmocniejszej scenie spektaklu - monologu na sali sądowej - że owszem, molestował dwóch chłopców, ale to było na wyjeździe, nie w jego domu, nie byli to jego uczniowie, tylko przypadkowe dzieci, to jak możemy mu wierzyć, że nie popełnił przestępstw w stosunku do swoich uczniów? A jeśli jednak tego nie zrobił, to czy możemy go sądzić za sprawę, w której dowody są tak słabe? Czy możemy sądzić sprawcę za przestępstwo, którego nie popełnił tylko dlatego, że wiemy, iż przyznaje się do popełnienia tego samego przestępstwa, ale na kim innym? Gdzie są granice winy i niewinności? Kto właściwie jest niewinny? Jaką Friedman powinien ponieść karę? Czy możemy traktować człowieka w sposób niehumanitarny, nawet jeśli jest przestępcą, którego czynami się brzydzimy? I - w końcu - a Piotr Pilitowski jest straszliwy w tej roli, jest porażający, kiedy milczy na posterunku policji, kiedy się śmieje i wygłupia na nagraniach z jeszcze szczęśliwą rodziną zanim wkroczy brygada antyterrorystyczna, jest najbardziej wstrząsający, kiedy drży ze strachu i łamie mu się głos w monologu na sali sądowej, bo potwornie się boi i jest potwornie słaby - czy mamy prawo współczuć przestępcy i to nie byle jakiemu przestępcy, bo temu najgorszego gatunku, pedofilowi? Czy mamy prawo empatyzować z jego strachem i jego poczuciem winy, czy w ogóle możemy dostrzegać w nim człowieka?
Takie pytania widz zadaje sobie właściwie przez cały spektakl, bo powiedzenie, że jest to rekonstrukcja wielu procesów sądowych i dochodzenia w sprawie Friedmanów, to nie powiedzieć o tym spektaklu absolutnie NIC. „Sekretne życie Friedmanów” to średniowieczny moralitet, dużo tu wpływu Dostojewskiego, filozofii, pytań kardynalnych. I wszystkie zadane są z chirurgiczną precyzją dzięki warsztatowi reżysera, żelaznej konsekwencji w dramaturgii spektaklu, w końcu - fantastycznej gry zespołowej bardzo dobrych aktorów. To jest taki przypadek, kiedy człowiek jedzie sobie na antypody Krakowa do Teatru Ludowego, który raczej kojarzy z fars i odkrywa perełkę.
Wiele się nasłuchałam bzdur o tym spektaklu. Docierały do mnie plotki ze stolicy, jakoby podejrzewano jury Boskiej Komedii o konformizm i tchórzostwo: że przyznanie głównej nagrody „Friedmanom” to decyzja, która wynika z sytuacji politycznej. Są to kompletne i niczym nieuzasadnione bzdury. I zgoda, miałam innych faworytów i nadal uważam, że najlepszymi spektaklami zeszłego sezonu są „Wesele” Jana Klaty i „Będzie Pani zadowolona...” Agaty Dudy-Gracz. Swoje zdanie podtrzymuję. Jestem jednak w stanie zrozumieć, że dla zagranicznego widza „Sekretne życie Friedmanów” będzie miało przede wszystkim wymiar ponadczasowy i uniwersalny, nawet jeśli nie do końca trafnie umiejscowi spektakl gdzieś w obszarze nawiązań do greckiej tragedii. Jest to nagroda całkowicie zasłużona, choć generalnie nie jest to „mój” typ teatru.
Zmagam się z tymi „Friedmanami” właściwie od ponad miesiąca i nie mogę dojść, co mi w nich nie pasuje. Bo że jest to spektakl doskonały, nie mam żadnych wątpliwości. Czy wybitny? Tego bym nie powiedziała. Ale po ponad miesiącu rozważań, co mi w nim zgrzyta, muszę powiedzieć, że nic. Tutaj nie ma błędów i nie ma pójścia na łatwiznę. Nie ma żadnych zgrzytów, nieścisłości czy niekonsekwencji. To, co w moim odczuciu jest pewną wadą „Friedmanów” jest też ich największym atutem. Ten spektakl to perfekcyjna filozoficzna łamigłówka. Coś, co nie pozostawia widza obojętnym, zmusi go do myślenia i zadania sobie mnóstwa pytań. Coś, co tak naprawdę dotyczy stricte aksjologii. Ale jednocześnie rzecz, która mimo wielu bardzo wzruszających czy wręcz wstrząsających momentów, nie wyrywa bebechów. Co kto lubi, of course. Ale ja akurat lubię jak mi bebechy rwie bez litości. Kiedyś zresztą zdaje się napisałam, że jak nie ma litości i trwogi, to po co? Wierzchowski udowodnił mi, że można bez litości i trwogi. Można postawić szereg pytań, nie dać odpowiedzi lub udzielić odpowiedzi niejednoznacznych, poruszyć, a jednak nie zmiażdżyć. I to jest jedyna „wada” spektaklu, którą celowo biorę w cudzysłów, ponieważ w tym przypadku jest to kategoria mocno subiektywna. Bardzo doceniam moralitet, uwielbiam intelektualne zagwozdki, fascynuje mnie dzielenie włosa na czworo i dlatego „Sekretne życie Friedmanów” uważam za spektakl doskonały, wręcz perfekcyjny, godny wielu nagród, które otrzymał całkowicie zasłużenie. Ale jestem jednak fanatyczką Arystotelesa chowaną przez wykładowców trochę na teatrze źródeł (który w moim przypadku średnio chwycił, ale jakieś ziarno zostało zasiane), bardzo, ale to bardzo na Artaudzie, Kantorze, Grotowskim. Potrzebuję egzorcyzmu - niezależnie od tego, czy to będzie egzorcyzm nad szeroko pojętą kulturą, historią i demonami dużej zbiorowości („Wesele” Klaty), małej wspólnoty („Będzie Pani zadowolona, czyli Rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk” Agaty Dudy-Gracz), czy jednostek (dobrym przykładem są tu „Murzyni we Florencji” Iwony Kempy). Zatem nie jestem w stanie powiedzieć, że jest to spektakl wybitny, ale wynika to tylko i wyłącznie z moich osobistych upodobań estetycznych i formalnych.
Idźcie koniecznie.
Ten spektakl jest doskonały. Nawet jeśli formalnie nie jest do końca z mojej bajki.
A Piotra Pilitowskiego za rolę Arnolda Friedmana mam ochotę nosić na rękach.
Fanny Kaplan nie oddaje ani jednego strzału i czeka na to, co dalej wymyśli Marcin Wierzchowski.
Jest to zdecydowanie jeden z najlepszych spektakli, jakie obecnie można zobaczyć w Krakowie. I obawiam się, że to się szybko nie zmieni.
Popularne
"SĄDZIEDZI ANDRZEJA SADOWSKIEGO - 17.02 CZYTAMY DRAMAT. PRZYBYWAJCIE
- Znacie ? To posłuchajcie… Nie znacie? Tym bardziej posłuchajcie! I obejrzyjcie. Rozpoczynamy cykl reżyserowanych czytań dramatu współczesnego pod hasłem „Sąsiedzi bliżsi i dalsi” – to w odniesieniu do hasła jakie towarzyszy całemu sezonowi teatralnemu – a tematem przewodnim będzie MIŁOŚĆ i uczucia pochodne… Rozpoczniemy od polskiej sztuki „Sąsiedzi” Andrzeja Sadowskiego, czyli od własnego podwórka, w sensie jak najbardziej dosłownym, gdyż jest to historia nie całkiem dobrosąsiedzkich relacji na polskiej wsi. Oczywiście zarzewie konfliktu stanowią relacje damsko-męskie, które w natężeniu towarzyszących im uczuć bliskie są antycznej tragedii, choć… nie pozbawione komicznych akcentów. W obsadzie: Katarzyna Galica, Tadeusz Łomnicki, Jacek Wojciechowski oraz Małgorzata Tekiel (akompaniament). Zapraszamy już w najbliższy poniedziałek 17 lutego, o godz 19.00 na Scenę Pod Ratuszem. Wstęp wolny! Prosimy o rezerwowanie miejsc mailowo: ratusz@ludowy.pl lub telefonicznie: 12 421 50 16.
Zobacz więcejWażna informacja!
Uwaga, jutro rozpoczyna się remont ul. Mogilskiej. Może to stanowić pewną niedogodność dla udających się na naszą Dużą Scenę. Prosimy o zapoznanie się ze szczegółami pod tym linkiem: http://krakow.pl/aktualnosci/78441,29,komunikat,przebudowa_mogilskiej__utrudnienia_dla_kierowcow.html
Zobacz więcejKOLEGA MELA GIBSONA PO RAZ KOLEJNY POD RATUSZEM 22 lutego!
Po raz kolejny na Scenie Pod Ratuszem (22 lutego) będzie gościł nie byle kto, bo sam „Kolega Mela Gibsona”, niejaki Feliks Rzepka… Autorem tego niezwykle zabawnego tekstu jest znany satyryk i konferansjer Tomasz Jachimek – i to nazwisko jest najwyższą gwarancja znakomitej zabawy dla publiczności, nie mówiąc już o samym Feliksie Rzepce, czyli Mirosławie Neinercie…
Zobacz więcej