14.01.2014
PRZECZYTAJCIE RECENZJĘ Ł. DREWNIAKA Z PRZEDSTAWIENIA "SARENKI"
Był to śmiech niezaplanowany i niekontrolowany, śmiech przeszywający i bulgoczący zarazem. To nie ja się śmiałem, to czysty absurd rechotał we mnie.
ŹRÓDŁO
1. Z jesiennej depresji (bo zimy jak nie było, tak nie ma, bo wojna o Stary Teatr, bo wokoło tylko starość, śmierć i choroby…) uratował nas w Krakowie pewien Czech. Nazywa się Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda i jest reżyserem teatralnym oraz dramatopisarzem. W jednym z wywiadów przyznał, że napisał kiedyś sztukę o spotkaniu hokeisty Jaromira Jagra i filozofa Ludwiga Wittgensteina, bo tak się złożyło, że obaj pochodzą z tego samego miasta – Kladna i bardzo chcieli zamienić ze sobą parę zdań. Jest też autorem sceny, w której były, nielubiany w Europie prezydent Czech, Vaclav Klaus siedzi na Hradczanach z urną z prochami Vaclava Havla i robi sobie z jego popiołów działki kokainowe, i wciąga, żeby przeniosło się na niego Havlowe poczucie humoru. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda pracował już wcześniej w Teatrze Ludowym – zrobił u nich Arabską noc i Kupca weneckiego.
Na szczęście ich nie widziałem, bo pewnie teraz jego najnowsza premiera nie powaliłaby mnie aż tak, jak powaliła. A zwaliłem się z krzesełka na widowni jak dąb wyrwany ze śmiechu z korzeniami. Był to śmiech niezaplanowany i niekontrolowany, śmiech przeszywający i bulgoczący zarazem. To nie ja się śmiałem, to czysty absurd rechotał we mnie. Zaznaczmy to od razu – to nie jest drugi Zelenka. Jego humor wyrasta bardziej z baśniowo-surrealistycznych opowieści o panu Tau, Arabelli, z szalonych i nieprzewidywalnych czeskich filmów o fałszywym kelnerze, o przenosinach w czasie, o ludziach wodnikach… Zamiast ironicznie-dobrodusznym spojrzeniem omiatać rzeczywistość Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda woli badać logiczne konsekwencje najbardziej idiotycznych skojarzeń, założeń, przywidzeń… Jest teatralnym Czechem, który nawet w komedii kontestuje reguły. Jego spektakl pod Ratuszem został oparty o jego dwie przerobione z opowiadań jednoaktówki, których, jak sam opowiada, nie dokończył, a jednak wysłał na konkurs dramatopisarski i wygrał. Te sztuczki nazywały się Miód i Sarenki, ale trudno powiedzieć, jak zostały ze sobą sklejone; przypuszczam, że „miód” jest w środku, a „sarenki” chodzą sobie dookoła. Nie udają nawet dobrze skrojonego utworu komediowego, to raczej pączkujący na cztery strony świata surrealny skecz.
Dlatego kompletnie nie wyobrażam sobie, jak on Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda – z takim poczuciem humoru, z taką nonszalancją narracyjną, zaprogramowanym niechlujstwem w tworzeniu bohaterów – mógł wyreżyserować kilka sezonów temu Szekspira w Krakowie. Chyba, że udawał kogoś innego – poważnego, europejskiego, nowoczesnego reżysera. Teraz już nie musi.
2. Widzieliście kiedy prawdziwe sarenki? Co wam się kojarzy z sarenkami? Izabella Cywińska mówiła mi, że większość decyzji o tym, czy weźmie jakąś dyrekcję czy nie, podejmowała pod wpływem wróżby. Jechała sobie pociągiem i patrzyła na okolicę. Jak będzie stado sarenek – wszystko się uda. Znam ja ci tę wróżbę! I to dość przyjemne wypatrywanie: jedzie człowiek w cieplutkim wagonie, wcina bułkę, gazetę czyta, a one tam nagle w oddali, w polu z gracją przebierają racicami po śniegu… Litewski reżyser Eimuntas Nekrosius (pierwsze s w nazwisku z ptaszkiem, drugie normalne!) opowiadał, że którejś zimy napadało na Litwie tyle śniegu, że sarenki nie miały, co jeść, przychodziły więc na cmentarze i zjadały kwiaty i stroiki z grobów, a on wtedy zrozumiał, jak będzie wyglądał finał jego Hamleta.
Opłakiwanie zmarłego i wszystkie rytuały żałoby mają sens, patrzcie, zgodnie z obyczajem pożegnano tego, co umarł, i dzięki temu ocalała sarenka. Sarenki przebiegają przez las jak widma, obrzucają nas spłoszonym spojrzeniem i biegną dalej w nieznanym celu. Ale są też inne sarenki – tak polski lud nazywa biedne, piękne dziewczyny, stojące przy zagajnikach na wylotówkach z dużych miast. Przechadzają się poboczem w spódniczkach mini i mają nogi do samego nieba. Do dziś nie wiem, czemu tak stoją same, samiuśkie, lato czy zima… Czy to jakiś weltschmerz je trawi? Może po prostu lubią stać przy leśnych drogach, bo kochają samotność? Na kogo czekają lub dokąd idą w tych swoich niewygodnych butach?
Myślę, że Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda też się na nie kiedyś zapatrzył i z ich surrealnego „niedopasowania” do miejsca zrodził się choćby finałowy obraz jego komedii. A jeśliby omsknęła mu się literka na klawiaturze, jak teraz mnie, i „a” zmieniło się na „y”, wyszłyby „syrenki”. Czytacie to słowo i widzicie od razu peerelowskie samochody, brzydkie i rzężące podróbki prawdziwych aut. Albo owe wodne stwory o kształtach pół ryb, pół kobiet, niestety tak pomyślane, że kobieta kończy się w nich zdecydowanie za szybko. Takie syrenki śpiewają po tekstowych morzach i wabią na zatracenie.
A więc może ta literka w surrealnym tekście powinna się omsknąć? Ecriture automatique w końcu zobowiązuje, jak śnisz i piszesz, to w końcu niekoniecznie musisz trafić palcem tam, gdzie trzeba. I tym wszystkim właśnie są, mogą być, sarenki-syrenki ze scenicznego żartu Svobody.
3. Najpierw na scenę wchodzi Paweł Kumięga i opowiada swoją historię. Jego bohater to Piotr Zygmunt, dyrygent wprawdzie prowincjonalny, trochę nawet chałturnik, ale wciąż marzący o odniesieniu sukcesu na japońskim rynku muzycznym. Na skutek nieszczęśliwego wypadku samochodowego lekarze są zmuszeni wstawić mu sztuczne plastikowe powieki. Niby cud techniki, a jednak klapią podczas zamykania oczu. Kumięga stuka kastanietami ukrytymi w dłoni w najbardziej nieoczekiwanych momentach monologu.
Tak dzieje się zawsze, kiedy bohater mruga. To stukanie-mruganie nie tylko każe szukać źródła dziwnego dźwięku, ale także rozbija rytm opowieści. Dyrygent nie może uprawiać swojego zawodu, psuje innym słuchanie i słyszenie muzyki, ba – nie może nawet chodzić do filharmonii i opery, bo inni dyrygenci przerywają dyrygowanie i szukają winowajcy na sali. Do historii Piotra dochodzą powolutku inne. Już wiemy, co to za miejsce, które zaaranżowano na scenie. Aneks kuchenny, biurowy stół z zastygłymi nieruchomo urzędnikami, krzesełko przy ścianie, na którym siedzi kobieca postać w ciuszku w taki sam deseń jak teatralna tapeta, tak, że przez pierwszy kwadrans spektaklu nawet jej nie zauważyłem.
Wszystkie pozostałe postaci już są, już czekają, żeby opowiedzieć o swoich zmartwieniach, niecodziennych przypadkach i życiowych upośledzeniach.
Taki np. Patryk Welek – gra go heroicznie zgięty w pół Tadeusz Łomnicki – czyli chłopiec, który jednej nocy urósł tak szybko, że teraz, już jako dorosły, ma lęk wysokości i musi chodzić prawie w kucki, jeździć malutkim samochodem, siedzieć wyłącznie na małym stołeczku, bo inaczej kręci mu się w głowie.
I jest Karol Janysz (Piotr Fransowicz), samotny, nieśmiały, a zarazem okropnie złośliwy księgowy z urzędu skarbowego, zakochujący się w dziewczynach z zeznań podatkowych, które otrzymuje do sprawdzenia w swoim buchalteryjnym rewirze. Stoi potem pod ich oknami albo wydzwania po nocach i boi się odezwać.
I jest jeszcze Alek (Ryszard Starosta), bezrobotny młody wynalazca – wymyślił rzut karny w boksie i piętrowe lodowisko. Wszystkie swoje wynalazki trenuje na mamie. Kiedy jeden bohater Sarenek urywa swoją opowieść, bo znajduje się w martwym punkcie, narrację przejmuje inny, aż w końcu cała czwórka spotyka się w bloku mieszkalnym, wsiadają do windy, dziwią się sobie i swemu nieszczęściu, po czym w mieszkaniu Patryka raczą się herbatką i śpiewają Przeżyj to sam Lombardu.
Czterej nieudacznicy. Czterech jeźdźców życiowej Apokalipsy. Dobrzy, zacni ludzie, tylko tak jakoś zblokowani, nie dlatego, że mieszkają w blokach, tylko dlatego, że coś wielkiego w nich zawsze pozostało małe… Opowiadają o swoim nieudanym życiu z komiczną werwą, bo przecież to wszystko takie ważne, musicie wiedzieć, czemu się nam nie udało, ale i z rezygnacją, z poczuciem niemożności poradzenia sobie z faktem, że się jest takim, jakim się jest, że czegoś brakło, jakiś talent został zaprzepaszczony…
Myślimy już, że tytułowe „sarenki” to będą w spektaklu Svobody nieatrakcyjne koleżanki z pracy, zmuszające nieśmiałych księgowych do biurowego seksu (Leokadia Martyny Krzysztofik wykonującej w spektaklu unikalny i brawurowy taniec językiem wewnątrz zamkniętej szczelnie osobistej jamy ustnej). Albo nadopiekuńcze matki wiecznych wynalazców czy rozerotyzowane studentki (Sowińska Dominiki Markuszewskiej, tej samej, co tak długo siedziała na krzesełku wtapiając się bezgłośnie w tapetę). A może nawet bezproblemowe kochanki, jak Zdenka Patrycji Durskiej, chodząca z dyrygentem razem na koncerty, a potem uprawiająca z nim miłość francuską na parkingu, bo przecież Zdenka ma męża.
Czyli jednak statystki w męskiej operze o wiecznej porażce… Tymczasem w zaskakującym finale przedstawienia do pokoju Patryka wchodzą cztery „hoże holki” w kabaretowych kostiumikach. Zamiast fryzur, sarnie głowy. Pełne obietnic hybrydy ludzko-sarnie. Syreny lasu. Można podziwiać i grację, i funkcjonalizm owych stworów. Przychodzą oczywiście ze świata baśni. Każdy z mężczyzn-nieudaczników może wyrazić jedno życzenie. A ono na pewno zostanie spełnione. Jak życzenia, które spełniał kapelusz pana Tau albo pierścień Arabelli i Rumburaka… Tylko czy mężczyzna, a zwłaszcza mężczyzna nieudacznik, na pewno wie, czego chce?
4. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda udowodnił swoimi Sarenkami, że można zrobić w Krakowie spektakl, który nie gardłuje w żadnej sprawie. Nie jest ani za, ani przeciw nowoczesności. Jest obok. Daje śmiech, który nie niszczy i operuje absurdem spoza naszej rzeczywistości. A to jest zawsze dla widowni jak haust świeżego powietrza. Teatr czasem powinien żyć innym czasem. Gra słów – zamierzona. Gra literek – również. I co to za sztuka napisać recenzję z surrealnego spektaklu dzień po premierze? Spróbujcie napisać ją prawie trzy miesiące później i udawać, że nic się nie stało, choć syreny wyły… Jak wyły!
DLA PRZYPOMNIENIA:)))
1. Z jesiennej depresji (bo zimy jak nie było, tak nie ma, bo wojna o Stary Teatr, bo wokoło tylko starość, śmierć i choroby…) uratował nas w Krakowie pewien Czech. Nazywa się Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda i jest reżyserem teatralnym oraz dramatopisarzem. W jednym z wywiadów przyznał, że napisał kiedyś sztukę o spotkaniu hokeisty Jaromira Jagra i filozofa Ludwiga Wittgensteina, bo tak się złożyło, że obaj pochodzą z tego samego miasta – Kladna i bardzo chcieli zamienić ze sobą parę zdań. Jest też autorem sceny, w której były, nielubiany w Europie prezydent Czech, Vaclav Klaus siedzi na Hradczanach z urną z prochami Vaclava Havla i robi sobie z jego popiołów działki kokainowe, i wciąga, żeby przeniosło się na niego Havlowe poczucie humoru. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda pracował już wcześniej w Teatrze Ludowym – zrobił u nich Arabską noc i Kupca weneckiego.
Na szczęście ich nie widziałem, bo pewnie teraz jego najnowsza premiera nie powaliłaby mnie aż tak, jak powaliła. A zwaliłem się z krzesełka na widowni jak dąb wyrwany ze śmiechu z korzeniami. Był to śmiech niezaplanowany i niekontrolowany, śmiech przeszywający i bulgoczący zarazem. To nie ja się śmiałem, to czysty absurd rechotał we mnie. Zaznaczmy to od razu – to nie jest drugi Zelenka. Jego humor wyrasta bardziej z baśniowo-surrealistycznych opowieści o panu Tau, Arabelli, z szalonych i nieprzewidywalnych czeskich filmów o fałszywym kelnerze, o przenosinach w czasie, o ludziach wodnikach… Zamiast ironicznie-dobrodusznym spojrzeniem omiatać rzeczywistość Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda woli badać logiczne konsekwencje najbardziej idiotycznych skojarzeń, założeń, przywidzeń… Jest teatralnym Czechem, który nawet w komedii kontestuje reguły. Jego spektakl pod Ratuszem został oparty o jego dwie przerobione z opowiadań jednoaktówki, których, jak sam opowiada, nie dokończył, a jednak wysłał na konkurs dramatopisarski i wygrał. Te sztuczki nazywały się Miód i Sarenki, ale trudno powiedzieć, jak zostały ze sobą sklejone; przypuszczam, że „miód” jest w środku, a „sarenki” chodzą sobie dookoła. Nie udają nawet dobrze skrojonego utworu komediowego, to raczej pączkujący na cztery strony świata surrealny skecz.
Dlatego kompletnie nie wyobrażam sobie, jak on Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda – z takim poczuciem humoru, z taką nonszalancją narracyjną, zaprogramowanym niechlujstwem w tworzeniu bohaterów – mógł wyreżyserować kilka sezonów temu Szekspira w Krakowie. Chyba, że udawał kogoś innego – poważnego, europejskiego, nowoczesnego reżysera. Teraz już nie musi.
2. Widzieliście kiedy prawdziwe sarenki? Co wam się kojarzy z sarenkami? Izabella Cywińska mówiła mi, że większość decyzji o tym, czy weźmie jakąś dyrekcję czy nie, podejmowała pod wpływem wróżby. Jechała sobie pociągiem i patrzyła na okolicę. Jak będzie stado sarenek – wszystko się uda. Znam ja ci tę wróżbę! I to dość przyjemne wypatrywanie: jedzie człowiek w cieplutkim wagonie, wcina bułkę, gazetę czyta, a one tam nagle w oddali, w polu z gracją przebierają racicami po śniegu… Litewski reżyser Eimuntas Nekrosius (pierwsze s w nazwisku z ptaszkiem, drugie normalne!) opowiadał, że którejś zimy napadało na Litwie tyle śniegu, że sarenki nie miały, co jeść, przychodziły więc na cmentarze i zjadały kwiaty i stroiki z grobów, a on wtedy zrozumiał, jak będzie wyglądał finał jego Hamleta.
Opłakiwanie zmarłego i wszystkie rytuały żałoby mają sens, patrzcie, zgodnie z obyczajem pożegnano tego, co umarł, i dzięki temu ocalała sarenka. Sarenki przebiegają przez las jak widma, obrzucają nas spłoszonym spojrzeniem i biegną dalej w nieznanym celu. Ale są też inne sarenki – tak polski lud nazywa biedne, piękne dziewczyny, stojące przy zagajnikach na wylotówkach z dużych miast. Przechadzają się poboczem w spódniczkach mini i mają nogi do samego nieba. Do dziś nie wiem, czemu tak stoją same, samiuśkie, lato czy zima… Czy to jakiś weltschmerz je trawi? Może po prostu lubią stać przy leśnych drogach, bo kochają samotność? Na kogo czekają lub dokąd idą w tych swoich niewygodnych butach?
Myślę, że Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda też się na nie kiedyś zapatrzył i z ich surrealnego „niedopasowania” do miejsca zrodził się choćby finałowy obraz jego komedii. A jeśliby omsknęła mu się literka na klawiaturze, jak teraz mnie, i „a” zmieniło się na „y”, wyszłyby „syrenki”. Czytacie to słowo i widzicie od razu peerelowskie samochody, brzydkie i rzężące podróbki prawdziwych aut. Albo owe wodne stwory o kształtach pół ryb, pół kobiet, niestety tak pomyślane, że kobieta kończy się w nich zdecydowanie za szybko. Takie syrenki śpiewają po tekstowych morzach i wabią na zatracenie.
A więc może ta literka w surrealnym tekście powinna się omsknąć? Ecriture automatique w końcu zobowiązuje, jak śnisz i piszesz, to w końcu niekoniecznie musisz trafić palcem tam, gdzie trzeba. I tym wszystkim właśnie są, mogą być, sarenki-syrenki ze scenicznego żartu Svobody.
3. Najpierw na scenę wchodzi Paweł Kumięga i opowiada swoją historię. Jego bohater to Piotr Zygmunt, dyrygent wprawdzie prowincjonalny, trochę nawet chałturnik, ale wciąż marzący o odniesieniu sukcesu na japońskim rynku muzycznym. Na skutek nieszczęśliwego wypadku samochodowego lekarze są zmuszeni wstawić mu sztuczne plastikowe powieki. Niby cud techniki, a jednak klapią podczas zamykania oczu. Kumięga stuka kastanietami ukrytymi w dłoni w najbardziej nieoczekiwanych momentach monologu.
Tak dzieje się zawsze, kiedy bohater mruga. To stukanie-mruganie nie tylko każe szukać źródła dziwnego dźwięku, ale także rozbija rytm opowieści. Dyrygent nie może uprawiać swojego zawodu, psuje innym słuchanie i słyszenie muzyki, ba – nie może nawet chodzić do filharmonii i opery, bo inni dyrygenci przerywają dyrygowanie i szukają winowajcy na sali. Do historii Piotra dochodzą powolutku inne. Już wiemy, co to za miejsce, które zaaranżowano na scenie. Aneks kuchenny, biurowy stół z zastygłymi nieruchomo urzędnikami, krzesełko przy ścianie, na którym siedzi kobieca postać w ciuszku w taki sam deseń jak teatralna tapeta, tak, że przez pierwszy kwadrans spektaklu nawet jej nie zauważyłem.
Wszystkie pozostałe postaci już są, już czekają, żeby opowiedzieć o swoich zmartwieniach, niecodziennych przypadkach i życiowych upośledzeniach.
Taki np. Patryk Welek – gra go heroicznie zgięty w pół Tadeusz Łomnicki – czyli chłopiec, który jednej nocy urósł tak szybko, że teraz, już jako dorosły, ma lęk wysokości i musi chodzić prawie w kucki, jeździć malutkim samochodem, siedzieć wyłącznie na małym stołeczku, bo inaczej kręci mu się w głowie.
I jest Karol Janysz (Piotr Fransowicz), samotny, nieśmiały, a zarazem okropnie złośliwy księgowy z urzędu skarbowego, zakochujący się w dziewczynach z zeznań podatkowych, które otrzymuje do sprawdzenia w swoim buchalteryjnym rewirze. Stoi potem pod ich oknami albo wydzwania po nocach i boi się odezwać.
I jest jeszcze Alek (Ryszard Starosta), bezrobotny młody wynalazca – wymyślił rzut karny w boksie i piętrowe lodowisko. Wszystkie swoje wynalazki trenuje na mamie. Kiedy jeden bohater Sarenek urywa swoją opowieść, bo znajduje się w martwym punkcie, narrację przejmuje inny, aż w końcu cała czwórka spotyka się w bloku mieszkalnym, wsiadają do windy, dziwią się sobie i swemu nieszczęściu, po czym w mieszkaniu Patryka raczą się herbatką i śpiewają Przeżyj to sam Lombardu.
Czterej nieudacznicy. Czterech jeźdźców życiowej Apokalipsy. Dobrzy, zacni ludzie, tylko tak jakoś zblokowani, nie dlatego, że mieszkają w blokach, tylko dlatego, że coś wielkiego w nich zawsze pozostało małe… Opowiadają o swoim nieudanym życiu z komiczną werwą, bo przecież to wszystko takie ważne, musicie wiedzieć, czemu się nam nie udało, ale i z rezygnacją, z poczuciem niemożności poradzenia sobie z faktem, że się jest takim, jakim się jest, że czegoś brakło, jakiś talent został zaprzepaszczony…
Myślimy już, że tytułowe „sarenki” to będą w spektaklu Svobody nieatrakcyjne koleżanki z pracy, zmuszające nieśmiałych księgowych do biurowego seksu (Leokadia Martyny Krzysztofik wykonującej w spektaklu unikalny i brawurowy taniec językiem wewnątrz zamkniętej szczelnie osobistej jamy ustnej). Albo nadopiekuńcze matki wiecznych wynalazców czy rozerotyzowane studentki (Sowińska Dominiki Markuszewskiej, tej samej, co tak długo siedziała na krzesełku wtapiając się bezgłośnie w tapetę). A może nawet bezproblemowe kochanki, jak Zdenka Patrycji Durskiej, chodząca z dyrygentem razem na koncerty, a potem uprawiająca z nim miłość francuską na parkingu, bo przecież Zdenka ma męża.
Czyli jednak statystki w męskiej operze o wiecznej porażce… Tymczasem w zaskakującym finale przedstawienia do pokoju Patryka wchodzą cztery „hoże holki” w kabaretowych kostiumikach. Zamiast fryzur, sarnie głowy. Pełne obietnic hybrydy ludzko-sarnie. Syreny lasu. Można podziwiać i grację, i funkcjonalizm owych stworów. Przychodzą oczywiście ze świata baśni. Każdy z mężczyzn-nieudaczników może wyrazić jedno życzenie. A ono na pewno zostanie spełnione. Jak życzenia, które spełniał kapelusz pana Tau albo pierścień Arabelli i Rumburaka… Tylko czy mężczyzna, a zwłaszcza mężczyzna nieudacznik, na pewno wie, czego chce?
4. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda udowodnił swoimi Sarenkami, że można zrobić w Krakowie spektakl, który nie gardłuje w żadnej sprawie. Nie jest ani za, ani przeciw nowoczesności. Jest obok. Daje śmiech, który nie niszczy i operuje absurdem spoza naszej rzeczywistości. A to jest zawsze dla widowni jak haust świeżego powietrza. Teatr czasem powinien żyć innym czasem. Gra słów – zamierzona. Gra literek – również. I co to za sztuka napisać recenzję z surrealnego spektaklu dzień po premierze? Spróbujcie napisać ją prawie trzy miesiące później i udawać, że nic się nie stało, choć syreny wyły… Jak wyły!
DLA PRZYPOMNIENIA:)))
Popularne
Obrazek
20.10.2020
PIERWSZE PRÓBA CZYTANA DO SPEKTAKLU "WŁADCY"
Rozpoczęły się próby do nowego spektaklu na Dużej Scenie. Konrad Dworakowski reżyseruje "Władców" Magdaleny Fertacz. Próba w reżimie sanitarnym czerwonej strefy.
Zobacz więcej
Obrazek
02.10.2020
20 LISTOPADA PREMIERA NA SCENIE POD RATUSZEM! BILETY NA SPEKTAKLE W SPRZEDAŻY.
Pierwsza premiera tego sezonu. Na Scenie Pod Ratuszem Robert Talarczyk reżyseruje BOSKĄ Petera Quiltera.
Zobacz więcej
Obrazek
19.09.2020
ZAPRASZAMY DO NOWEJ HUTY!
Dołączcie do wydarzenia Zajrzyj do Huty 2020 - przed Wami wyjątkowy weekend.
Zobacz więcej