Tomáš Svoboda Sarenki reż. Tomáš Svoboda Komedia

Czas trwania:
1.30h (bez przerwy)
Cena:
normalny: 77 pln , ulgowy: 55 pln

O spektaklu

Któż z nas nie lubi czeskich komedii. Specyficzny humor naszych sąsiadów zawsze wywołuje w nas - czasem niemal mimowolną - wesołość. Zapraszamy zatem na wesoły wieczór w towarzystwie czterech życiowych nieudaczników: dyrygenta, który w wypadku stracił powieki, cierpiącego na gigantyzm mykologa, nieśmiałego urzędnika skarbówki i bezrobotnego wynalazcy oraz czterech niezwykłych Sarenek. Mogą one spełnić jedno i jak to w bajkach bywa - pierwsze wypowiedziane - życzenie każdego z tych pechowców. Czym grozi takie spełnianie życzeń, przekonajcie się Państwo sami. Autorem i reżyserem tej niczym nie skrępowanej komedii jest zaprzyjaźniony z naszym Teatrem artysta z czeskiej Pragi, Tomas Svoboda. Dotychczas na naszej scenie dał się poznać jedynie jako reżyser. Teraz możemy obejrzeć jego autorski spektakl, w którym pokazał swoje zniewalające poczucie humoru!

premiera 18 października 2013, Scena Pod Ratuszem
341 premiera Teatru Ludowego

*Spektakl przeznaczony jest dla widzów od 18. roku życia.

12.02.2014
Agnieszka Dziedzic


CZESKI RAJ, SARNIE SNY 

Na portalu społecznościowym Facebook można trafić na fanpage o wdzięcznym tytule: Wypowiedzmy wojnę Czechom i im się poddajmy. To jednocześnie myśl uzewnętrzniająca się – bardziej lub mniej dyskretnie – w twarzach widzów opuszczających Salę pod Ratuszem, gdzie grana jest najnowsza produkcja Teatru Ludowego. Sarenki w reżyserii Czecha, Tomasa Svobody, koniecznie powinno się opatrzyć adnotacją: „Obejrzenie grozi czechofilią”.

Zapowiedź dobrej zabawy stanowi już standardowa informacja z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Może to i zwyczajowa formułka, ale po czesku brzmi jak wyrafinowana parodia polskiego ogłoszenia.

Nietrudno spostrzec, że mamy do czynienia z wariacją na temat popularnej bajki dla dzieci o Złotej Rybce, która spełnia trzy życzenia biednego rybaka. Jednak u Svobody rybak rozmnożył się aż do czterech egzemplarzy. I co gorsza, każdy z nich jest głupszy od drugiego. Karol z Urzędu Skarbowego (Piotr Franasowicz) wciąż płacze, co wprowadza go w fatalny nastrój, więc płacze więcej i więcej. Piotrowi Zygmuntowi (Paweł Kumięga), dyrygentowi orawskiej operetki, karierę zrujnował wypadek, w efekcie którego wstawiono mu plastikowe protezy powiek, klapiące tak głośno, że uniemożliwiały wykonywanie zawodu. Alek (Ryszard Starosta) jest ekscentrycznym wynalazcą utrzymującym się ze stypendium urzędu pracy, zwanym potocznie zasiłkiem dla bezrobotnych. Natomiast chorujący na gigantyzm Patryk (Tadeusz Łomnicki) spędza większość dnia w przykurczonej postawie, ponieważ ma zawroty głowy, wznosząc ją powyżej metra nad ziemią. Każdy z mężczyzn całym sobą i swoim życiorysem daje niepodważalne świadectwo: nieudacznictwa nie da się ukryć. I wtedy – deus ex machina (żeby nie powiedzieć: z lasu) – pojawiają się sarenki. Należy im się oddzielny akapit.

Zamiast raciczek i futerka – wysokie obcasy na długich, zgrabnych nogach. Wszystkie aktorki w czarnych kabaretkach, na głowach rodzaj masek: pluszowych, sarnich głów. Łączą w hybrydyczną jedność wspomnianą już Złotą Rybkę ze współczującą Matką Polką, a także zwierzęcą potulność z dziką zmysłowością. Przybyły, by spełnić jedno życzenie każdego z panów, ponieważ – jak same przyznają – większych idiotów dotąd nie spotkały. Najczęściej wypowiadają kwestie chóralnie słodkimi głosikami. Pragnienia urzeczywistnią zgodnie z obietnicą, ale nawet happy end będzie tu trochę wykrzywiony. Słodko-kwaśno-absurdalny.

Na tak udaną realizację wspólnie zapracowała cała ekipa Teatru Ludowego, ale szczególne brawa należą się zespołowi aktorskiemu, ponieważ rozśmieszyć widza jest o wiele trudniej niż wzruszyć. Do osiągnięcia tego drugiego efektu prowadzą liczne drogi na skróty, niekiedy na granicy szantażu emocjonalnego. Inaczej ma się sprawa ze śmiechem w teatrze. W przypadku Sarenek zadziałały naturalne warunki fizyczne poszczególnych aktorów. Na przykład, celowo uwypuklono cherlakowatą sylwetkę Pawła Kumięgi jako wrażliwego dyrygenta. Nie bez przyczyny też sięgnięto po środki wyrazu bazujące na ostrych kontrastach, jak choćby piękna kobieta/ nieatrakcyjny mężczyzna, czy wykorzystano aluzje o podtekście seksualnym.

Scenografia, także zaprojektowana przez Svobodę, kwiecistymi wzorami i barwną kolorystyką nawiązuje z jednej strony do szalonych lat 60. ubiegłego wieku. Z drugiej – jest na tyle zwyczajna, że właściwie akcja przedstawienia mogłaby rozgrywać w większości państw Europy Środkowowschodniej. Kuchnia jak kuchnia, drewniany, długi stół, jakieś kubki, czajnik gotujący wodę na herbatę. Całkiem swojsko, choć trochę drażnią wzrok te wszechobecne motywy kwiatowe. Jak się okaże, wszystko zostało dokładnie przemyślane – ta feeria kolorów jest niczym unosząca się w powietrzu tęsknota za czymś lepszym. A skoro to lepsze nie nadchodzi już od tylu lat, od biedy niech będzie chociaż radosna tapeta. I niekończące się bujanie w obłokach.

Przedstawienie stanowi skumulowaną dawkę tego, co w czeskim humorze najlepsze. Najbardziej wstydliwe problemy czwórki bohaterów przedstawione są tak, że nawet sceptycy, chcąc nie chcąc, uśmiechną się pobłażliwie. Mamy do czynienia z żartami, które wprawdzie nie pozostawiają suchej nitki na delikwencie, ale jednocześnie dodają uroku najgorszemu niedorajdzie, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Sekret tkwi prawdopodobnie w osławionym dystansie Czechów do samych siebie i otaczającej rzeczywistości. Na nic jednak teoria i hipotetyczne założenia – idziesz do teatru na Sarenki i już po kilku minutach rechoczesz bez opanowania. Innego rodzaju śmiechu nie udało mi się usłyszeć.

Podsumowując – teatralny samograj, niezobowiązujący, ale jednocześnie wcale niegłupi. Idealnie wpisuje się w niszę w panoramie teatralnej miasta, w którym brakuje inteligentnych komedii dla widzów bywających w teatrze częściej niż raz do roku, bo tak wypada.


13.01.2014
Łukasz Drewniak
 

Syrenki

 
1. Z jesiennej depresji (bo zimy jak nie było, tak nie ma, bo wojna o Stary Teatr, bo wokoło tylko starość, śmierć i choroby…) uratował nas w Krakowie pewien Czech. Nazywa się Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda i jest reżyserem teatralnym oraz dramatopisarzem. W jednym z wywiadów przyznał, że napisał kiedyś sztukę o spotkaniu hokeisty Jaromira Jagra i filozofa Ludwiga Wittgensteina, bo tak się złożyło, że obaj pochodzą z tego samego miasta – Kladna i bardzo chcieli zamienić ze sobą parę zdań. Jest też autorem sceny, w której były, nielubiany w Europie prezydent Czech, Vaclav Klaus siedzi na Hradczanach z urną z prochami Vaclava Havla i robi sobie z jego popiołów działki kokainowe, i wciąga, żeby przeniosło się na niego Havlowe poczucie humoru. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda pracował już wcześniej w Teatrze Ludowym – zrobił u nich Arabską noc i Kupca weneckiego.
 

Na szczęście ich nie widziałem, bo pewnie teraz jego najnowsza premiera nie powaliłaby mnie aż tak, jak powaliła. A zwaliłem się z krzesełka na widowni jak dąb wyrwany ze śmiechu z korzeniami. Był to śmiech niezaplanowany i niekontrolowany, śmiech przeszywający i bulgoczący zarazem. To nie ja się śmiałem, to czysty absurd rechotał we mnie. Zaznaczmy to od razu – to nie jest drugi Zelenka. Jego humor wyrasta bardziej z baśniowo-surrealistycznych opowieści o panu Tau, Arabelli, z szalonych i nieprzewidywalnych czeskich filmów o fałszywym kelnerze, o przenosinach w czasie, o ludziach wodnikach… Zamiast ironicznie-dobrodusznym spojrzeniem omiatać rzeczywistość Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda woli badać logiczne konsekwencje najbardziej idiotycznych skojarzeń, założeń, przywidzeń… Jest teatralnym Czechem, który nawet w komedii kontestuje reguły. Jego spektakl pod Ratuszem został oparty o jego dwie przerobione z opowiadań jednoaktówki, których, jak sam opowiada, nie dokończył, a jednak wysłał na konkurs dramatopisarski i wygrał. Te sztuczki nazywały się Miód i Sarenki, ale trudno powiedzieć, jak zostały ze sobą sklejone; przypuszczam, że „miód” jest w środku, a „sarenki” chodzą sobie dookoła. Nie udają nawet dobrze skrojonego utworu komediowego, to raczej pączkujący na cztery strony świata surrealny skecz.

Dlatego kompletnie nie wyobrażam sobie, jak on Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda – z takim poczuciem humoru, z taką nonszalancją narracyjną, zaprogramowanym niechlujstwem w tworzeniu bohaterów – mógł wyreżyserować kilka sezonów temu Szekspira w Krakowie. Chyba, że udawał kogoś innego – poważnego, europejskiego, nowoczesnego reżysera. Teraz już nie musi.

2. Widzieliście kiedy prawdziwe sarenki? Co wam się kojarzy z sarenkami? Izabella Cywińska mówiła mi, że większość decyzji o tym, czy weźmie jakąś dyrekcję czy nie, podejmowała pod wpływem wróżby. Jechała sobie pociągiem i patrzyła na okolicę. Jak będzie stado sarenek – wszystko się uda. Znam ja ci tę wróżbę! I to dość przyjemne wypatrywanie: jedzie człowiek w cieplutkim wagonie, wcina bułkę, gazetę czyta, a one tam nagle w oddali, w polu z gracją przebierają racicami po śniegu… Litewski reżyser Eimuntas Nekrosius (pierwsze s w nazwisku z ptaszkiem, drugie normalne!) opowiadał, że którejś zimy napadało na Litwie tyle śniegu, że sarenki nie miały, co jeść, przychodziły więc na cmentarze i zjadały kwiaty i stroiki z grobów, a on wtedy zrozumiał, jak będzie wyglądał finał jego Hamleta.

Opłakiwanie zmarłego i wszystkie rytuały żałoby mają sens, patrzcie, zgodnie z obyczajem pożegnano tego, co umarł, i dzięki temu ocalała sarenka. Był to śmiech niezaplanowany i niekontrolowany, śmiech przeszywający i bulgoczący zarazem. To nie ja się śmiałem, to czysty absurd rechotał we mnie.Sarenki przebiegają przez las jak widma, obrzucają nas spłoszonym spojrzeniem i biegną dalej w nieznanym celu. Ale są też inne sarenki – tak polski lud nazywa biedne, piękne dziewczyny, stojące przy zagajnikach na wylotówkach z dużych miast. Przechadzają się poboczem w spódniczkach mini i mają nogi do samego nieba. Do dziś nie wiem, czemu tak stoją same, samiuśkie, lato czy zima… Czy to jakiś weltschmerz je trawi? Może po prostu lubią stać przy leśnych drogach, bo kochają samotność? Na kogo czekają lub dokąd idą w tych swoich niewygodnych butach?

Myślę, że Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda też się na nie kiedyś zapatrzył i z ich surrealnego „niedopasowania” do miejsca zrodził się choćby finałowy obraz jego komedii. A jeśliby omsknęła mu się literka na klawiaturze, jak teraz mnie, i „a” zmieniło się na „y”, wyszłyby „syrenki”. Czytacie to słowo i widzicie od razu peerelowskie samochody, brzydkie i rzężące podróbki prawdziwych aut. Albo owe wodne stwory o kształtach pół ryb, pół kobiet, niestety tak pomyślane, że kobieta kończy się w nich zdecydowanie za szybko. Takie syrenki śpiewają po tekstowych morzach i wabią na zatracenie.

A więc może ta literka w surrealnym tekście powinna się omsknąć? Ecriture automatique w końcu zobowiązuje, jak śnisz i piszesz, to w końcu niekoniecznie musisz trafić palcem tam, gdzie trzeba. I tym wszystkim właśnie są, mogą być, sarenki-syrenki ze scenicznego żartu Svobody.

3. Najpierw na scenę wchodzi Paweł Kumięga i opowiada swoją historię. Jego bohater to Piotr Zygmunt, dyrygent wprawdzie prowincjonalny, trochę nawet chałturnik, ale wciąż marzący o odniesieniu sukcesu na japońskim rynku muzycznym. Na skutek nieszczęśliwego wypadku samochodowego lekarze są zmuszeni wstawić mu sztuczne plastikowe powieki. Niby cud techniki, a jednak klapią podczas zamykania oczu. Kumięga stuka kastanietami ukrytymi w dłoni w najbardziej nieoczekiwanych momentach monologu.

Tak dzieje się zawsze, kiedy bohater mruga. To stukanie-mruganie nie tylko każe szukać źródła dziwnego dźwięku, ale także rozbija rytm opowieści. Dyrygent nie może uprawiać swojego zawodu, psuje innym słuchanie i słyszenie muzyki, ba – nie może nawet chodzić do filharmonii i opery, bo inni dyrygenci przerywają dyrygowanie i szukają winowajcy na sali. Do historii Piotra dochodzą powolutku inne. Już wiemy, co to za miejsce, które zaaranżowano na scenie. Aneks kuchenny, biurowy stół z zastygłymi nieruchomo urzędnikami, krzesełko przy ścianie, na którym siedzi kobieca postać w ciuszku w taki sam deseń jak teatralna tapeta, tak, że przez pierwszy kwadrans spektaklu nawet jej nie zauważyłem.

Wszystkie pozostałe postaci już są, już czekają, żeby opowiedzieć o swoich zmartwieniach, niecodziennych przypadkach i życiowych upośledzeniach. Taki np. Patryk Welek – gra go heroicznie zgięty w pół Tadeusz Łomnicki – czyli chłopiec, który jednej nocy urósł tak szybko, że teraz, już jako dorosły, ma lęk wysokości i musi chodzić prawie w kucki, jeździć malutkim samochodem, siedzieć wyłącznie na małym stołeczku, bo inaczej kręci mu się w głowie.

I jest Karol Janysz (Piotr Fransowicz), samotny, nieśmiały, a zarazem okropnie złośliwy księgowy z urzędu skarbowego, zakochujący się w dziewczynach z zeznań podatkowych, które otrzymuje do sprawdzenia w swoim buchalteryjnym rewirze. Stoi potem pod ich oknami albo wydzwania po nocach i boi się odezwać.

I jest jeszcze Alek (Ryszard Starosta), bezrobotny młody wynalazca – wymyślił rzut karny w boksie i piętrowe lodowisko. Wszystkie swoje wynalazki trenuje na mamie. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda udowodnił swoimi Sarenkami, że można zrobić w Krakowie spektakl, który nie gardłuje w żadnej sprawie. Nie jest ani za, ani przeciw nowoczesności. Jest obok. Kiedy jeden bohater Sarenek urywa swoją opowieść, bo znajduje się w martwym punkcie, narrację przejmuje inny, aż w końcu cała czwórka spotyka się w bloku mieszkalnym, wsiadają do windy, dziwią się sobie i swemu nieszczęściu, po czym w mieszkaniu Patryka raczą się herbatką i śpiewają Przeżyj to sam Lombardu.

Czterej nieudacznicy. Czterech jeźdźców życiowej Apokalipsy. Dobrzy, zacni ludzie, tylko tak jakoś zblokowani, nie dlatego, że mieszkają w blokach, tylko dlatego, że coś wielkiego w nich zawsze pozostało małe… Opowiadają o swoim nieudanym życiu z komiczną werwą, bo przecież to wszystko takie ważne, musicie wiedzieć, czemu się nam nie udało, ale i z rezygnacją, z poczuciem niemożności poradzenia sobie z faktem, że się jest takim, jakim się jest, że czegoś brakło, jakiś talent został zaprzepaszczony…

Myślimy już, że tytułowe „sarenki” to będą w spektaklu Svobody nieatrakcyjne koleżanki z pracy, zmuszające nieśmiałych księgowych do biurowego seksu (Leokadia Martyny Krzysztofik wykonującej w spektaklu unikalny i brawurowy taniec językiem wewnątrz zamkniętej szczelnie osobistej jamy ustnej). Albo nadopiekuńcze matki wiecznych wynalazców czy rozerotyzowane studentki (Sowińska Dominiki Markuszewskiej, tej samej, co tak długo siedziała na krzesełku wtapiając się bezgłośnie w tapetę). A może nawet bezproblemowe kochanki, jak Zdenka Patrycji Durskiej, chodząca z dyrygentem razem na koncerty, a potem uprawiająca z nim miłość francuską na parkingu, bo przecież Zdenka ma męża.

Czyli jednak statystki w męskiej operze o wiecznej porażce… Tymczasem w zaskakującym finale przedstawienia do pokoju Patryka wchodzą cztery „hoże holki” w kabaretowych kostiumikach. Zamiast fryzur, sarnie głowy. Pełne obietnic hybrydy ludzko-sarnie. Syreny lasu. Można podziwiać i grację, i funkcjonalizm owych stworów. Przychodzą oczywiście ze świata baśni. Każdy z mężczyzn-nieudaczników może wyrazić jedno życzenie. A ono na pewno zostanie spełnione. Jak życzenia, które spełniał kapelusz pana Tau albo pierścień Arabelli i Rumburaka… Tylko czy mężczyzna, a zwłaszcza mężczyzna nieudacznik, na pewno wie, czego chce?

4. Tomas („a” z akcentem na Białystok i „s” z ptaszkiem) Svoboda udowodnił swoimi Sarenkami, że można zrobić w Krakowie spektakl, który nie gardłuje w żadnej sprawie. Nie jest ani za, ani przeciw nowoczesności. Jest obok. Daje śmiech, który nie niszczy i operuje absurdem spoza naszej rzeczywistości. A to jest zawsze dla widowni jak haust świeżego powietrza. Teatr czasem powinien żyć innym czasem. Gra słów – zamierzona. Gra literek – również. I co to za sztuka napisać recenzję z surrealnego spektaklu dzień po premierze? Spróbujcie napisać ją prawie trzy miesiące później i udawać, że nic się nie stało, choć syreny wyły… Jak wyły!


31.10.2013 
Maria Anna Piękoś
 

Sarenki i jelenie

Od wielu lat przyjaźń polsko-czeska wykracza poza sferę dyplomatyczną. Realne projekty realizowane są zwłaszcza na polu kultury. Jednym z najbardziej namacalnych dowodów jest szczególna więź, jaka łączy krakowski Teatr Ludowy z czeskim reżyserem Tomášem Svobodą.

Właśnie w nim odbyła się premiera najnowszej sztuki artysty pt. „Sarenki". Spektakl jest opowieścią o spotkaniu trzech mężczyzn „po przejściach". Indywidualne przeżycia każdego z nich staną się niezwykłą siłą napędową, która zdeterminuje ich przyszłość. Po wygaszeniu świateł skupiam uwagę na scenie, zdominowanej przez pstrokatą tkaninę, która spowija ściany.

Dopiero po chwili zauważam kobietę, idealnie wtapiającą się w tło dzięki sukni z kapturem, uszytej z tego samego materiału. W głębi, po lewej stronie znajduje się stół, przy którym siedzą kobieta i mężczyzna. Za nimi majaczy w półmroku mebel podobny do zlewu. W połowie sceny, po prawej, stoi młoda okularnica, dzierżąca futerał z altówką.

Wreszcie wkracza pierwszy z bohaterów - Piotr Zygmunt. Piotr Zygmunt jest ambitnym dyrygentem, trzymającym w ryzach ostrawską operetkę. Marzy o objęciu stanowiska w filharmonii. Utrzymuje romans z altowiolistką ze swojej orkiestry i bez granic oddaje się marzeniom o swej przyszłej - być może - pracy. Piotr Zygmunt ulega wypadkowi samochodowemu, w wyniku którego traci powiekę. Jej proteza wydaje nieskrępowane dźwięki klapania, które doprowadzają do dymisji Piotra. Rozżalony, w drodze do domu poznaje przedziwnego człowieka: Alek w konsekwencji dziecinnych igraszek bardzo szybko urósł, co jednak doprowadziło do sporej krzywizny.

Kontynuując wspólnie podróż natykają się na leżącego na podłodze windy w bloku Alka nagiego pracownika czeskiej skarbówki. Ten jest człowiekiem bardzo nieszczęśliwym, gdyż przez własne rozczulenie i nadwrażliwość uciekł z łoża, w którym oddawał się lubieżnym czynom z piękną petentką. Gdy Piotrowi Zygmuntowi i Alkowi udaje się uspokoić mężczyznę, do dziwnego tria dołącza młody szalony naukowiec, mieszkający z Alkiem w bloku. Ów stara się znaleźć ujście swych wizji, jednak bezskutecznie. Choć jest w fazie testowania nowego wynalazku: „boksarnego" - czyli zjawiska „karnego" w boksie, nie jest pewien czy znajdzie się ktoś, kto kupi od niego ten pomysł. Każdy z nich wyraża swoje wewnętrzne zdruzgotanie i beznadzieję sytuacji, w której się znajduje. Kiedy zaczynam zastanawiać się nad porównaniem, do jakiego mógł się uciec Svoboda, reżyser totalnie mnie zaskakuje.

Od tego momentu czuję, że w sztuce może zdarzyć się naprawdę wszystko. I zaczynam się bać. W spektaklu silnie zaznaczono migrację wątków: akcję równoległą, retrospekcję, przeniesienie jednego wątku w drugi. Przez to odnosi się wrażenie swoistej filmowości dzieła. Kilka osobnych historii znakomicie łączy się w jednym punkcie, który staje się początkiem całkiem innej narracji. Każda z nich została świetnie napisana i poprowadzona przez aktorów, dzięki czemu postaci są bardzo żywe i można w nie uwierzyć. Godne pochwały są wręcz mistrzowskie monologi, kończące się mocną puentą.

Widownia czuła się znakomicie, reagowała głośnym śmiechem i końcowymi owacjami. Zastawiające jest jednak to, co zostanie z całej zabawowej oprawy i piosenki z bajki „Król Lew"? Spektakl jest bardzo zabawny, kolorowy. Łączy się w nim zarówno groteska jak i absurd. „Wszystko zdarzyć się może" - staje się niejako mottem sztuki, w której ostatecznie rozbitą kanwę moralności. Kwestią do refleksji pozostaje myśl: ostrożnie z życzeniami. Gdyż bezmyślne podążanie za Sarenkami może z nas zrobić... jelenia.

Twórcy

tłumaczenie: Katarzyna Wrzosek
reżyseria, scenografia i opracowanie muzyczne: Tomáš Svoboda
asystent reżysera: Patrycja Durska
inspicjent/ sufler: Manuela Nowicka

Obsada