Arthur Miller Śmierć komiwojażera reż. Małgorzata Bogajewska Klasyka

Czas trwania:
1h 50 min (brak przerwy)
Cena:
normalny: 77 pln , ulgowy: 55 pln

O spektaklu

24 godziny z życia komiwojażera. Sprzedawcy, akwizytora. Być może ostatnie 24 godziny. Nie jest doskonałym ojcem, lojalnym mężem, ani odnoszącym sukcesy zawodowe człowiekiem. Ale bardzo chce, żeby wszyscy tak myśleli. On sam też w to wierzy, budując samonapędzający się mechanizm zaprzeczeń, iluzyjnych rzeczywistości, do których wciąga wszystkich członków rodziny, przyjaciół, czyniąc ich ofiarami mitu swojego sukcesu. Typowego american dream? Czy przekonania o własnej wyjątkowości? Kultura indywidualizmu, sprawczości, możliwości wzięcia w końcu własnego losu w swoje ręce, sporo nam namieszała w dotychczasowym porządku i ładzie rodzinnym, społecznym, jednostkowym. Marzenie wydawało się być na wyciagnięcie ręki. Marzenie o lepszym życiu, które wszyscy dostaliśmy w "cudownych" latach 90-tych.
Zobaczyć dzisiaj "Śmierć komiwojażera" tylko jako krytykę kapitalizmu, dorabiania się, pracy ponad siły, tworzenia zindywidualizowanych formatów, dążenia do zmiany statusów społecznych, to chyba zbyt prosto i nie całkiem sprawiedliwie. Jedna z najwybitniejszych, najważniejszych opowieści jakie kiedykolwiek powstały, nagrodzona nagrodą Pulitzera historia komiwojażera, jego rodziny, przyjaciół i znajomych, to bezkompromisowe, dotkliwe,  requiem dla marzenia.

Premiera 17, 18 marca 2023r., Scena Pod Ratuszem.


Spektakl pt. "ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA" wystawiono na podstawie umowy licencyjnej z United Talent Agency.

POMIĘDZY KŁAMSTWEM A UROJENIEM
Mateusz Leon Rychlak Teatr dla Wszystkich 23.03.2023, eteatr

„Komiwojażer nie może upaść za nisko” – Arthur Miller

Mała pudełkowa przestrzeń, nakładanie się płaszczyzny imaginacji bohaterów z ich rzeczywistością, codzienność i retrospekcja ̶ tym głównie operują twórcy spektaklu „Śmierć komiwojażera” na podstawie sztuki Arthura Millera w reż. Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego w Krakowie.

Spektakl opowiadający historię podstarzałego komiwojażera, który z powodu wieku traci powoli zdolność do wykonywania swojej pracy, wzbudził we mnie uczucia raczej mieszane. Pomimo jasnego i umiejętnie podanego przekazu oraz świetnej głównej roli Piotra Pilitowskiego w wielu momentach nie mogłem się przekonać do rozwiązań aktorskich, które zostały zastosowane. Szczególnie rozwój pierwszego aktu, wprowadzającego bohaterów, ciągnie się bez należytej dynamiki, a protagoniści kreowani przez Pawła Kumięgę i Piotra Frasanowicza sprawiają wrażenie papierowych i nieprzekonujących. W przypadku Frasanowicza zmienia się to w drugiej części przedstawienia, kiedy poznajemy głębsze motywacje bohatera, zaczyna w nim narastać bunt przeciwko rzeczywistości i te elementy aktor oddał świetnie. Niestety, Paweł Kumięga nadal pozostaje suchy i nijaki w swojej postaci korporacyjnego blagiera i playboya. Z kolei Beata Schimscheiner i Tadeusz Łomnicki celnie wpisują się w role pomocnicze. Od czasu do czasu serwują nader zgrabnie fragmenty, które zmieniają ogląd na całą akcję, oraz w finałowej scenie utrzymują ciężar przekazania puenty, czyniąc to z wystudiowaną subtelnością.

Ważną funkcję pełni w tym spektaklu przemyślnie skonstruowana scenografia (Justyna Elminowska). Scena pod Ratuszem Teatru Ludowego jest odpowiednia do kreowania na niej przestrzeni ciasnej i wyraźnie ograniczonej. Akcja rozgrywa się kolejno w garażu, niewielkiej kuchni, małym biurze, osobnym pokoju restauracji i znów w garażu, w którym zaparkowany jest zdezelowany samochód należący do głównego bohatera. Ten zabieg wraz z duszną atmosferą widowni pozwala wywołać wrażenie przytłaczające. Jako widz jestem sobie świetnie w stanie wyobrazić klatkę, sytuację bez wyjścia, w jakiej zamknięci są bohaterowie.

Sztuka Millera pochodząca z końca lat 40. wydaje się niestety już nieco tracić na aktualności, w tym wydźwięku, na którym opiera się główny element spektaklu Wszystko, co najbardziej interesowałoby widza młodszego, wkraczającego dopiero w dorosłość, wyrażone jest w postaciach Happy’ego i Biffa, kreowanych przez Kumięgę i Frasanowicza, a na które, jak sądzę, został położony zbyt mały nacisk, co w dużej mierze działa w mojej opinii na niekorzyść tego przedstawienia. 

 ------------------------------------------

KSIĄŻE Z NASZEGO PODWÓRKA
Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelski 25.03.2023, eteatr

Moroz: W ostatnich tygodniach dotykamy w teatrze dosyć fundamentalnych spraw. Nie sposób łatwo się z nimi rozprawić, nie sposób pozostać na nie obojętnym. I teraz znowu tak jest. Będziemy rozmawiać o życiu w jego najbardziej fundamentalnych wymiarach.

Skrzydelski: I chyba obaj to właśnie w teatrze kochamy najbardziej. Zresztą nie ma w tym nic zaskakującego.

Moroz: Podobno z przedstawienia trzeba wyjść przynajmniej trochę odmienionym człowiekiem. Wówczas całe to zamieszanie ma sens.

Skrzydelski: Tu akurat zawiesiłeś poprzeczkę wysoko. Ale tak, to się zdarza. Myślę, że nawet dziś to się zdarza.

Moroz: Zauważyłem już wcześniej, że czekałeś na „Śmierć komiwojażera” z krakowskiego Teatru Ludowego w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej.

Skrzydelski: Powód jest banalny, podstawowy. Lubię ten tekst, a raczej mam do niego sentyment. I sądzę, że wielu widzów go lubi, bo odnajdują w nim własne historie, chociaż zapewne w różnych konfiguracjach. Poza tym mój sentyment odnosi się do spektaklu, który widziałem lata temu w nieodżałowanym warszawskim Teatrze Małym. „Śmierć komiwojażera” w 2004 r. wystawił tam Kazimierz Kutz. Willy’ego Lomana zagrał Janusz Gajos (była to jego pierwsza rola po dołączeniu do zespołu Teatru Narodowego), a jego synami byli Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski; w żonę Lomana wcieliła się Anna Seniuk. Mocna obsada i poruszający rezultat. Choć może teraz twierdzę tak dlatego, że po prostu wspominam dawne czasy, w których teatr odbierałem bardziej emocjonalnie. To normalne zjawisko.

Moroz: Ale gdybyś w tamtym roku 2004 zobaczył dramat Arthura Millera w realizacji Bogajewskiej, to może byłoby jeszcze bardziej emocjonująco?

Skrzydelski: Niewątpliwie tak by było. Jednak zostawmy porównania. Ważne jest to, czy ten klasyczny amerykański dramat się postarzał. Niektórzy twierdzą, że tak, że to ograne, po stokroć przećwiczone. W takich sytuacjach zawsze nie wiem, co odpowiedzieć. To znaczy, znakomity tekst sceniczny może się postarzeć? „Hamlet” w zasadzie jest ograny najbardziej, więc w zasadzie takie dyskusje mijają się z celem. Oczywiście nierzadko zdarza się natomiast, że konkretny autor w danym momencie, być może nawet przez dekadę, dwie, sprawdza się na scenie gorzej, nie trafia w swój czas i kolejne próby nie pokazują nowego sposobu na jego odczytanie – ale to inna sprawa. Nie widzę powodów, aby Miller miał w teatrze nie zadziałać. Szczególnie „Śmierć komiwojażera”.

Moroz: Co więcej, ten tekst rymuje się z polskim doświadczeniem. Spójrzmy na naszą rzeczywistość po roku 1989. Na problem zachłyśnięcia się kapitalizmem, kopiowania zachodnich schematów ekonomicznych, pogubienia się klasy średniej, która zresztą nie wiadomo, co dziś miałaby oznaczać, bo w przypadku tej grupy społecznej istnieje zasadniczy kłopot z jej zdefiniowaniem.

Skrzydelski: A nawet jeśli uda się ją zdefiniować, od razu rodzi się kolejne pytanie: o to, jakim kosztem – takim podstawowym kosztem życiowym, rodzinnym – ona powstała. Czy przypadkiem po drodze nie pogubiliśmy czegoś ważniejszego? Mówię o relacjach. Umówmy się: w wielu polskich domach nieustanna gadanina o pieniądzach, chora pogoń za nimi…

Moroz: …ale ta pogoń jest często nawet uzasadniona, a na pewno jeszcze kilkanaście lat temu bywała bardzo, naprawdę bardzo usprawiedliwiona – w tym jedynie sensie, że często nie było wyjścia. Widmo biedy (może nie nędzy, lecz biedy tak) przerażało wielu ojców i naznaczało codzienność wielu rodzin. Podkreślmy: każdy to zna jeśli nie bezpośrednio, to ze wspomnień o bliskich sobie osobach. To również kwestia nieprzepracowanego wstydu, który w nas tkwi. Ten wstyd dotyczy ciebie, mnie, praktycznie każdego, kto egzystuje w naszym cudownym kraju nad Wisłą.

Skrzydelski: Nierzadko udajemy kozaków, a w umysłach tkwi nam co innego. Przede wszystkim poczucie, że tutaj nic do końca nie może się udać. I ono jest już w nas wdrukowane, bo tak naprawdę udać się może, jednak zawsze wiąże się to z rozczarowaniem, wiele przez to stracimy, poświęcimy zbyt wiele cennego czasu, żeby osiągnąć… No właśnie co, status społeczny, dobre samopoczucie, samoocenę, szacunek innych? W zasadzie nikt nie wie, co miałoby to być.

Moroz: Pieniądze nadal wzbudzają szacunek. Nieważne, w jaki sposób zgromadzone.

Skrzydelski: A teraz nietrudny rachunek: niech każdy podliczy czas, jaki tygodniowo przeznacza na pracę w cudownym kraju nad Wisłą, i czas, jaki tygodniowo poświęca rodzinie. Tu coś nie gra.

Moroz: Tylko żebyśmy się nie stali antykapitalistami.

Skrzydelski: To chyba coś innego. Rozmawiamy jednak o czymś bardziej skomplikowanym. Wydaje mi się, że to kluczowe zagadnienie. I Bogajewska chyba także tak sądzi. Jej „Śmierć komiwojażera” pokazuje, w jakim miejscu znalazły się dziesiątki tysięcy rodzin, w których wieczorne gadki o tym, że ciągle na coś brakuje, a przecież już miało być dobrze, stały się dziwnym rytuałem, który wkrótce przemienił się w chorobliwą religię. Rzecz jasna nie chcę upraszczać, bo reżyser nie odsyła nas do skojarzeń z Polską jeden do jednego, ma to na scenie bardziej uniwersalny charakter, ale kiedy patrzyłem na Lomana w interpretacji Piotra Pilitowskiego, zastanawiałem się, skąd znam tego gościa tak dobrze. Widziałem w życiu co najmniej kilku takich facetów: tak samo śmiesznych, jak tragicznych. Zatem porażająco ludzkich. Gdy o nich myślę, w gardle rośnie mi gula.

Moroz: Chyba nie musimy tego objaśniać dokładniej.

Skrzydelski: Jednak wypada dokładniej opisać Pilitowskiego.

Moroz: Po niedawnej tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Bogajewskiej dziś staje się jednym z najciekawszych aktorów. Wtedy grał – ujmując to łatwym skrótem – dyskretnie, kumulując w sobie gorycz, gniew i rozpacz. Teraz tworzy obraz człowieka pogrążonego w istnej obsesji udowodnienia wszystkim, że jeszcze coś znaczy. I że znaczył kiedykolwiek.

Skrzydelski: Obsesja to właściwe słowo, bo Pilitowski wręcz zatraca się w mechanicznie powtarzanych frazach, zaklina rzeczywistość, przeczuwając koniec. To nie jest już walka o to, by coś ugrać, spłacić kredyt, lecz walka z myślami, że nic się nie udało, a życie rozminęło się z marzeniami. Lomana paraliżuje stres przed odkryciem prawdy o sobie. Wpędza w ten stres innych.

Moroz: W pewnym momencie jego młodszy syn, Happy (Paweł Kumięga), przy kimś obcym nazywa go księciem, ale już po chwili jest mu go żal tak bardzo, że nie potrafi przyznać, że to jego ojciec. Happy to miejscowy lowelas, również karmi się marzeniami i chyba uznaje się za sprytnego, bo przecież sypia z żonami swoich kolegów. Kumięga gra twardziela, lecz w gruncie rzeczy pozostaje wiecznym dzieckiem, któremu pozwolono na zbyt wiele. W jego mniemaniu odpowiedzialność to frajerstwo. Pomóc ojcu frajerowi? Ostatecznie trzeba to zrobić, bo mama (Beata Schimscheiner) kazała, jednak to z czystego obowiązku.

Skrzydelski: Z kolei starszy Biff (Piotr Franasowicz) w ogóle nie jest w stanie zrozumieć, czego oczekuje od niego rodzina. Przez całe życie uciekał, pracował za granicą w podłych miejscach, jakby od razu zakładał, że nie ma o co się bić, że i tak nie sprosta żadnemu zadaniu i zawiedzie ojca. Ale przynajmniej on jeden wykrzykuje wszystkim prawdę w oczy: nikt tu nic nie znaczy i pogódźmy się z tym. Pozostaniemy jedynie poczciwymi pierdołami, a świat pędzi już dokądś indziej.

Moroz: Dokąd pędzi ten świat, znakomicie unaocznia rozmowa między Lomanem a jego szefem Howardem Wagnerem (Wojciech Lato). I nie jest to świat, który lituje się nad tymi, którzy żądają współczucia.

Skrzydelski: Wszystkie te dialogi są tak intensywne, nasycone znaczeniami, że nie sposób nie zadać sobie pytania, w jaki sposób Bogajewska osiąga taki efekt ze swoim aktorami. Wiem, że w jakimś stopniu pomaga ta maluteńka przestrzeń Sceny pod Ratuszem, ta skala scenografii (skrajnie funkcjonalnej – raz to garaż, a w nim tanie auto, raz pokoik z kuchnią) – w dużej mierze powtórzona z „Wujaszka Wani” – która powoduje, że przedstawienie zyskuje zupełnie inną energię. Ale to nie wszystko. Zawsze można powtarzać, że jako widzowie jesteśmy blisko zdarzeń i że to działa najlepiej. Uważam jednak, że to przede wszystkim Bogajewska doszła do takiego momentu, w którym jako reżyser jest absolutnie pewna, że na scenie potrzebuje dokładnie takiego rozwiązania, a nie innego. Nie wiem tego, ale wyobrażam sobie, że jej uwagi wobec aktorów są klarowne, bo wie, czego chce, i przemyślała tekst dla siebie i przemyślała go w tej kameralnej przestrzeni. To taki twórczy etap, gdy wszystko naprawdę składa się do stu procent. Te aktorskie perełki musiały się zrodzić dzięki niezwykle mądrym dyskusjom uruchamianym przez już bardzo doświadczoną reżyser.

Moroz: I wielką frajdą w tym spektaklu jest to, że nie ma w nim choćby jednej zbędnej minuty. Ani słabszej. Nawet postaci ze wspomnień Lomana, które mogłyby na scenie okazać się nazbyt sentymentalne, sprytnie przenikają się z tymi z planu realnego. Dla Bogajewskiej tytuł, który pierwotnie nadał Miller swojej sztuce, „Inside of his head” („W środku jego głowy”), chyba w ogóle wydaje się wskazówką. Obrazy z przeszłości, które nie dają spokoju, są szaleństwem Lomana w ostatnich chwilach jego życia. Wywołują lęk, obezwładniają. Wracamy w ten sposób do roli Piotra Pilitowskiego.

Skrzydelski: Ale zatem ta „Śmierć komiwojażera” ma wymiar bardziej społeczny, demaskacyjny, choćby jako analiza polskiej transformacji, czy też psychologiczny, jako obraz upadku rodziny? Bardziej oskarżony jest system czy człowiek, który mu się poddaje? Według mnie perspektywa jest tu podwójna, a nawet wydaje mi się, że Bogajewska przestrzega nas, że jednak wszystkiemu winny pozostaje deficyt prawdy w rodzinie. Deficyt dialogu. Nie da się ukryć, że przeważnie na co dzień nie brakuje wiele, by móc powiedzieć sobie znacznie więcej i znacznie wcześniej. A jednak to zawsze przychodzi za późno.

Moroz: Dla mnie dojmująca jest ta marność naszego wspólnego losu tych gorszych z tej części Europy. Loman nie zna innego sposobu wykuwania własnej wartości, jak tylko poprzez udowadnianie, że może być kimś, mając więcej w portfelu. Naturalnie ten los nie musi być polski dosłownie – i dobrze, że tak u Bogajewskiej nie został opowiedziany – ale niesłychane zdało mi się to, że amerykański dramat sprzed ponad siedmiu dekad spina klamrą te wszystkie podwórkowe legendy, których słuchaliśmy w dzieciństwie, ale i później. Ten nie wytrzymał i odpuścił, tamten wyjechał, ale przepadł, a tamten utonął w długach.

Skrzydelski: I znów ta gula w gardle.

------------------------------------------

Shiny Happy People…
Jacek Wakar 22.03.2023, blog jacekwakar.pl

Nie wiem, czy jest sztuka bardziej na nasze czasy niż „Śmierć komiwojażera” Arthura Millera. Rzecz nawet nie w tym, że kryzys dotyka każdego, inflacja dusi, a hasło „rosnące raty kredytów” przejmuje wielu grozą. Bardziej dojmująca jest kronika wewnętrznego rozpadania się dobrego człowieka, który wypadł z gry w życie, opowieść o tym, że nie da się oszukać rzeczywistości. O tym jest skromne, a przeszywające przedstawienie Małgorzaty Bogajewskiej i wielkie role Piotra Pilitowskiego i Piotra Franasowicza.

Coś się zmieniło. Pamiętam „Śmierć komiwojażera” w nieodżałowanym Teatrze Małym w Warszawie, który był wówczas sceną Teatru Narodowego. Reżyserował Kazimierz Kutz, Lomana zagrał Janusz Gajos, Lindę Anna Seniuk, synami byli Wojciech Malajkat i Zbigniew Zamachowski. Świetne to przedstawienie paradoksalnie, nieco wbrew literze dramatu, krzepiło serca. Emblematyczny był w nim gest Willy’ego – Gajosa: krótki ruch zaciśniętej nad głową pięści jako znak niepoddania się, może wręcz niezłomności. Świat dyktuje twarde zasady, nie ma litości, łże na każdym kroku, jednak on, komiwojażer z powołania, odejdzie na swoich warunkach, wciąż z zaciśniętą pięścią, niepokonany.

Kilka miesięcy później – w listopadzie 2004 roku – w nieodżałowanym, chociaż nominalnie wciąż istniejącym Teatrze Jaracza w Łodzi dramat Millera wystawił Jacek Orłowski, w rolach głównych obsadzając Bronisława Wrocławskiego, Halinę Skoczyńską, Ireneusza Czopa i Sambora Czarnotę. Loman Wrocławskiego wadził się z rzeczywistością, miał w sobie coś z wściekłości bohaterów Bogosiana, granych przez wybitnego aktora w tym samym czasie, choć z upływem czasu zmieniał się w czepiający się życia ludzki strzęp. Po czym minęło lat kilkanaście bez znaczących inscenizacji utworu i powrócił on na scenę gdańskiego Teatru Wybrzeże wspaniałą inscenizacją Radosława Stępnia. Willy’ego zagrał Mirosław Baka, dając wstrząsające studium codziennego umierania, a może raczej obumierania swego bohatera. Nie szukając dla niego usprawiedliwień ukazał człowieka wyrzuconego poza margines, z chwili na chwilę zapadającego się w siebie. Wielkiej, do granic ascetycznej kreacji Baki nie dało się zamknąć w kategoriach depresji, bardziej trafne było chyba mówienie o egzystencjalnym wydrążeniu Lomana, jego wewnętrznej pustce, która odbiera zdolność odczuwania.

Piotr Pilitowski, czyli Willy z krakowskiego widowiska Małgorzaty Bogajewskiej, nie powtarza żadnej z interpretacji poprzedników, rysuje postać własną oryginalną kreską, ale najbliżej mu do bohatera Baki. Tyle że w komiwojażerze z Teatru Ludowego życie jeszcze nie dogasa, bo do kolejnych działań napędzają go niknące poczucie godności i narastająca desperacja. Spektakl nie zabiega na siłę o analogie ze współczesnością, nie ma potrzeby szukać prawdziwych odpowiedników dla Lomana Pilitowskiego, chociaż zapewne łatwo znalazłoby się niejeden. Fantastyczny krakowski aktor spogląda w swego bohatera, dopisując kolejny akt do tytułowej roli w „Wujaszku Wani” Czechowa na tej samej Scenie pod Ratuszem, też w inscenizacji Bogajewskiej. Wraz z Piotrem Franasowiczem – wtedy Astrowem, a teraz Biffem, czyli starszym synem Lomana, w którym ulokował wszystkie swe nadzieje – zderzają nas z obrazami męskości ułomnej i zranionej, a jednak zdolnej, by ostatkiem sił stanąć w prawdzie. Może zdarzyło się to przypadkiem, ale oba przedstawienia przynajmniej w moich oczach układają się w dyptyk, nawzajem się oświetlają, wchodzą ze sobą w dialog. Oba przynoszą wzruszenie, są dziełami spełnionymi, choć, gdybym musiał, większe znaczenie przyznałbym inscenizacji dramatu Czechowa. Może dlatego, że wtedy Bogajewska na mikroskopijnej scenie zbudowała cały świat, w portrecie rodzinnym we wnętrzu rozszerzyła perspektywę. Tym razem zaś wzięła pod lupę wycinek rzeczywistości. Wraz z fantastycznie dysponowanym zespołem aktorskim Ludowego nie zatrzymała się jednak na pobieżnym oglądzie, nie sprowadziła klasycznego już dramatu do garści słusznych ekonomiczno-publicystycznych ogólników. Postanowiła z chirurgiczną precyzją dokonać wiwisekcji postaci, drążyć w nich najmocniej, choćby to miało być najbardziej bolesne. Zajrzała w głąb, unikając łatwego osądzania. To oczywiste, że jesteśmy po stronie Willy’ego w jego starciu z bezduszną machiną dawniej firmy, a dziś korporacji, a jednak trudno tu o jednoznaczności. Przecież Loman mógłby mieć pracę gdzie indziej, u swego przyjaciela, tyle że ani myśli ją przyjąć. W tym domu to Linda (przejmująca Beata Schimscheiner) dba o płacenie rachunków, a kiedy wreszcie uwalnia się od najcięższego zobowiązania, zostaje sama.

Chociaż „Śmierć komiwojażera” niesie pokusę sentymentalizmu, Małgorzata Bogajewska jest najdalej od takich nut. Dramat Arthura Millera mocno skróciła, jego język dostosowała do temperatury naszych czasów. Umieściła opowieść w polskich realiach, ale – na szczęście – nie poszła w tych modyfikacjach zbyt daleko. Dlatego nie ma mowy o jakichkolwiek nadużyciach wobec autora. To wciąż jest dobrze znany, znakomicie napisany tekst, tyle że nieco przefiltrowany przez naszą wrażliwość.

Jak już powiedzieliśmy z wielu barw portretu Lomana, rysowanego przez Pilitowskiego najważniejsza jest chyba postępująca utrata kontaktu z rzeczywistością, przemieszanie czasów, nieustanne rozmowy z samym sobą. Loman Pilitowskiego staje się ofiarą samego siebie, a może raczej własnego zdeformowanego obrazu siebie i bliskich. Wszystkie uczucia przelał na Biffa, a ten nie chce pasować do rodzinnego obrazka. Grany fenomenalnie przez Piotra Franasowicza ma w sobie wściekłość na świat, nie chce gromadzić rzeczy i patrzeć w przyszłość, bo przyszłości dla siebie nie widzi. Jego prawdziwa odwaga polega na zdolności przyznania się do życiowego bankructwa, krachu na wszystkich bez wyjątku polach. Nie do zapomnienia jest scena, gdy Biff Franasowicza próbuje pożegnać się z ojcem, żądając podania mu ręki. Jest w tym rozpacz, jest determinacja i przeświadczenie, że lepszy jest szczery ból od nieustannego oszukiwania siebie i innych, bo tylko prawda może przynieść oczyszczenie. Oglądam Piotra Franasowicza od lat z poczuciem rzadkiej satysfakcji. Niewielu mamy aktorów, którzy jak Franasowicz z roli w rolę poszerzają swe emploi, ukazują nowe emocje, zmieniają tonacje. Ostatnie kreacje artysty przynajmniej w moich oczach układają się w portret mężczyzny rozczarowanego światem, z goryczą spoglądającego w lustro. Rysowane celowo ostrą kreską, czasem na granicy świadomej szarży, mają rys bezczelnie uczciwy. Po „Śmierci komiwojażera” można powiedzieć wprost – Piotr Franasowicz jest dziś aktorem wybitnym.

Od niego i Pilitowskiego w krakowskim przedstawieniu zależy najwięcej, ale „Śmierć komiwojażera” gra zespół idealnie ze sobą zestrojony. Paweł Kumięga w piekielnie trudnej partii „gorszego” brata Happy’ego umie drobnymi środkami pokazać upór i upokorzenie swego bohatera. Beata Schimscheiner daje portret miłości cierpliwej i wyrozumiałej, gotowej znieść niemal wszystko. Lena Schimscheiner z kilku ulotności buduje wspomnienie młodej Lindy. Świetny jest Tadeusz Łomnicki jest twardo stąpający po ziemi przyjaciel Willy’ego, równie dobry Kajetan Wolniewicz w roli jego brata, niejako rewers Sieriebriakowa z „Wujaszka Wani”, bezwzględny, ale niepozbawiony śladu empatii Howard Wojciecha Lato.

Należy wspomnieć jeszcze o ascetycznej, pudełkowej scenografii Justyny Elminowskiej, muzyce Bartłomieja Woźniaka, który przerobił zgrany przebój R.E.M. „Shiny Happy People” tak, że brzmi lepiej od oryginału, zaskakując roztopionymi w smutku dźwiękami. Właśnie, nigdy nie byliśmy dalej od rozświetlonych, szczęśliwych ludzi. „Śmierć komiwojażera” w Teatrze Ludowym to teatr dojmująco smutny, a mimo wszystko nie pozostawia z brakiem nadziei. Po jasnej stronie jest bowiem wzruszenie publiczności. Właśnie wzruszenie. Czy to nie dobry powód, żeby robić teatr?

 ------------------------------------------

ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA
Kamil Pycia blog Teatralna Kicia 25.08.2023 eteatr

Przez cały czas trwania spektaklu miałem wrażenie, że Bogajewska stara się powtórzyć sukces swojego „Wujaszka Wani’. Ciężko jest uciec od tego typu skojarzeń – kolejny raz na pierwszy plan jest wysunięta męska słabość i swego rodzaju próba pochwycenia w garść uciekającego życia. Dochodzi do tego przestrzeń w podobnej palecie kolorów i bardzo podobne zabiegi reżyserskie oraz dobór aktorów. Niestety, w tym pojedynku „Wujaszek Wania” wychodzi triumfalnie, co nie oznacza, że „Śmierć komiwojażera” jest spektaklem nieudanym.

Swoją najnowszą produkcję Bogajewska opiera na tekście, który powstał na początku lat 50., co może budzić wątpliwości w kwestii swojej aktualności i atrakcyjności dla dzisiejszego odbiorcy. Na szczęście przy tak przesuniętych akcentach, jakie proponuje nam reżyserka – delikatnie różnych od tego, jak były rozłożone w oryginalnym tekście – spektakl zyskuje na ożywczej świeżości. Na pierwszy plan wysuwa się bardziej problem nie tyle kapitalizmu, co tak naprawdę pewnego pogubienia się w życiu, ale także potwornej, przejmującej samotności człowieka. Dodatkowo, uwypuklono też konflikt między pokoleniami i twierdzenie, że nie ma szans spotkać się w połowie drogi, co dla obu stron może być jednocześnie destrukcyjne, ale też kojące.

Niestety, mimo wszystko bywały momenty, gdy spektakl robił się irytujący, bo mam wrażenie, że bezkrytycznie prezentował podstarzałego komiwojażera jako ofiarę swojego ciała i swojej starości, pomijając zupełnie jak bardzo wstrętnie zachowywał się względem swoich bliskich, a także pomijając fakt, że w dużej mierze sam był winny swoich niepowodzeń. Ciężko było mi empatyzować z kimś takim – może wynika to z tego, że przez lata miałem nieprzyjemność mieszkać z taką osobą i doskonale wiem, jak bardzo za taką zasłonką bycia biednym i przegranym, kryje się jedynie chęć dominowania nad drugą stroną w ramach współczucia.

Niestety spory problem miałem z próbami uwspółcześniania i upolskowienia tekstu Millera na siłę. Z niezrozumiałych dla mnie przyczyn twórcy uznali, że dobrym pomysłem będzie wrzucenie do angielskich imion i nazwisk przeliczanie rzeczy na złotówki czy też wrzucanie gogli VR, a przy jednoczesnym zachowaniu sytuacji, w których kradnie się pióra wieczne za grube miliony. Jak dla mnie: chybione, niepotrzebne i dodatkowo tylko wybijało z imersji.

Aktorsko „Śmierć komiwojażera” jest dość nierówna. Piotr Pilitowski jak zawsze jest doskonały, przelękniony, rozbiegany i rozedrgany wewnętrznie. Czuć ciężar tego, co nosi w sobie. Przepiękna rola, naprawdę dla niego samego warto wybrać się na scenę pod ratuszem.

Piotr Franasowicz też daje radę jako Biff – na początku ciężko było mi uwierzyć w motywacje jego bohatera, jednak z biegiem spektaklu jego postać nabierała koloru i stawała się realnie osobą z krwi i kości; bardzo dobrze poprowadzona rola reżysersko, ale też brawurowo zagrana. Pysznie było go oglądać w ostatnich aktach (od sceny w restauracji do samego końca).

Niestety Paweł Kumięga totalnie nie pasuje do roli młodszego syna komiwojażera. Jest nieprzekonujący, mimo tego, jak bardzo się stara. To już kolejny spektakl w Ludowym, gdzie w moim odczuciu chybiono z obsadzeniem go w jednej z głównych ról. Wydaje mi się, że Pan Paweł najlepiej sprawdza się w rolach komediowych, co nieraz udowodnił na deskach Ludowego. Ciężko mi jest uwierzyć w to, że Happy, którego gra, jest przyzwoicie zarabiającym kobieciarzem. No jakoś zupełnie nie czuję tej roli.

O czym warto wspomnieć – cały spektakl jest zapakowany w bardzo solidną i mądrą scenografię Justyny Elminowskiej. Warto o tym wspomnieć, bo jest to scenografia, która doskonale wpisuje się w małą przestrzeń sceny pod ratuszem, ale też bardzo dobrze koresponduje z treścią spektaklu: całe życie człowieka i sam człowiek spakowany w małe pudełko. Co po nas zostanie – tyle po nas zostanie.

W ogólnym rozrachunku nie był to spektakl wybitny, ale też nie żałuję, że się wybrałem. Były momenty wzruszeń, ale też były momenty umierania z powodu zbyt ciągnących się scen.

Nie jest to może poziom ge-nial-ne-go „Wujaszka Wani”, ale też nie jest to tak straszne i szkodliwe raczysko jak „Anioły w Ameryce” czy „Rewizor. Będzie Wojna!”. Ewidentnie Małgorzata Bogajewska jest teraz na fali wznoszącej i korzystajmy z tego, bo jak jej wychodzi to tworzy naprawdę frapujące spektakle.

------------------------------------------

POTĘGA ZESPOŁU
Tomasz Flasiński Teatr Dla Wszystkich 13.11.2023 eteatr

Dobrze zagrany i zrobiony Arthur Miller zostawia widzów ze łzami w oczach i głową pełną (zwykle niewesołych) refleksji. Ten Miller był dobrze zrobiony. I jeszcze lepiej zagrany. Do tego z pomysłem. „Śmierć komiwojażera”, która premierę w krakowskim Ludowym miała w marcu, a obecnie trafiła zasłużenie na festiwal „Polska w IMCE”, rozgrywa się oryginalnie w latach Wielkiego Kryzysu. Wątkiem niezauważonym dotąd przez recenzentów jest to, że Małgorzata Bogajewska poddała tekst wcale nie tak naskórkowej adaptacji. Nie chodzi tylko o przerobienie realiów na polskie (zamiast do innych stanów USA Willy i Biff jeżdżą do Berlina i Norwegii, zarabiają w złotówkach, a stareńkie auto Willy’ego to opel z rejestracjami sprzed wejścia do UE), błyskawicznie kierujące uwagę na lata dziewięćdziesiąte, gdy akwizytor rzeczywiście był popłatnym zawodem. Skreśleniu uległa postać Bernarda, syna Charleya – żywego dowodu na to, że sukces jednak bywa możliwy i tylko Willy się na niego nie załapał (Howard to inna bajka: on przecież firmę odziedziczył). U Millera fakt, że Willy zdradza żonę, jest kluczowy – Biff przyłapawszy ojca in flagranti traci wiarę w rodziciela i jego lekcje życiowe, w efekcie czego zaczyna się staczać. U Bogajewskiej z sytuacji scenicznej rozpisanej na kwadrans zostały trzy minuty, zresztą na dobrą sprawę nie wiemy, czy ta sekwencja istotnie miała w przeszłości miejsce: to tylko jedna z wielu halucynacji Willy’ego, nie mająca właściwie związku z niczym, w istocie redundantna. A Biff w młodości nie ćwiczy futbolu, lecz boks – wymagający jeszcze większej wojowniczości i, co ważne, nie będący grą zespołową.

W rezultacie modyfikacji ulega jeden z głównych wątków sztuki – relacja ojca z młodszym synem, który może właśnie dlatego tak go nie znosi, że Willy lokował w nim więcej nadziei. W oryginale Biff odwraca się od ojca, bo się na nim zawiódł: gdy Willy okazał się cudzołożnym hipokrytą, syn w odruchu buntu zrezygnował z ambicji, które mu zaszczepiano, przestał się uczyć i starać. W wersji z Ludowego główny grzech Willy’ego polega na tym, że wmawiał synowi, iż jest stworzony do wielkich rzeczy i jako taki ma się nikomu nie kłaniać, lecz torować sobie drogę przez życie jak czołg. W rezultacie Biffowi łatwiej jest kraść niż podjąć uczciwą pracę, gdzie czasem trzeba znosić nieprzyjemne rzeczy z uśmiechem na ustach. U Millera niby też wybrzmiewał ten akcent, ale słabiej, tam ważniejszy był fakt, że przykładny amerykański mąż i ojciec ma drugą twarz kłamczucha i samolubnego dupka. Tu natomiast mamy krytykę polskiego nacisku na indywidualizm; po takim wychowaniu można albo przegrać jak Biff, albo zacząć deptać innych jak Howard, zdaje się mówić Bogajewska. I mamy jeszcze rozrachunek z latami transformacji, gdzie takie postawy wynoszono pod niebiosa, bez większego związku z realnymi perspektywami młodych.

Udało się to wszystko przekazać między wierszami, bez postdramatycznych komentarzy wykładających kawę na ławę, bez udziwnionej scenografii (realizm nie oznacza tu jednak braku ładnych konceptów – ach, te kotki w gabinecie Howarda!). Za to z fenomenalną grą aktorów, która niesie cały spektakl jak górski potok. Widzowie zrozumieli i docenili: kiedy ostatnio byłem na przedstawieniu, gdzie tak chyżo zerwali się do owacji na stojąco, nim jeszcze cała obsada zdążyła wyjść do ukłonów?

O poszczególnych kreacjach aktorskich inni napisali już tyle, że Flasiński właściwie może sobie darować: pochwalić trzeba by każdego z osobna, a zamiast czytać, jak się na scenie zachowują, lepiej po prostu zobaczyć spektakl. Znacznie istotniejsze zdaje mi się pytanie: jak to się reżyserce i jej artystom udało?

Małgorzata Bogajewska jest dyrektorką Ludowego od roku 2016. I jedno można powiedzieć z całą pewnością: po siedmiu latach tamtejszy zespół funkcjonuje jak dobrze naoliwiony mechanizm. Z umiejętnością słuchania siebie nawzajem, dopełniania wypowiedzi scenicznego partnera bez wpadania mu w słowo, ale i bez grania tak, jakby każda postać mówiła własny monolog. Z maestrią, która pozwala mówić tekst potoczyście, bez wypadania z rytmu ani na sekundę, bez jednej nutki fałszu. I ze świadomością, że czasem grywa się główne role, a czasem halabardników, bo na tym polega praca zespołowa. Tylko w takim teatrze można wystawić dwugodzinny spektakl obsadzając aktorkę w roli, w której spędza ona parę minut na scenie. A widywałem już produkcje, gdzie po znacznie dłuższym, ale odległym od zakończenia epizodzie wykonawca szedł do domu i nie wychodził już do ukłonów. Odpuszczał.

Ile mamy w Warszawie takich scen, gdzie zespół jest na tyle zgrany, że aktorzy partnerują sobie nawzajem niczym filharmonicy w orkiestrze? No, Narodowy… i tu uświadomiłem sobie, że nie dałbym rady wymienić drugiego. Zmierzał w tym kierunku Dramatyczny Słobodzianka, ale i to dopiero przez ostatni rok-dwa jego dyrekcji, a sam proces – jak wiemy – został przerwany. Andrzej Seweryn w Polskim czy Maciej Englert we Współczesnym – choć ten ostatni jest już szefem ponad cztery dekady! – dawali radę osiągnąć taki efekt jedynie okazjonalnie. Z powodu, którego nie podejmuję się wskazać, jeszcze gorzej jest na scenach tzw. progresywnych, naciskających, by aktor się wczuwał całym sobą, razem z reżyserem przyjmował postawę krytyczną i performował. Za rzadko bywam w teatrach komediowych, by się o nich wypowiadać, choć podejrzewam, że tam idzie to lepiej. W tym typie placówek nie ma miejsca na fuszerkę.

W bardzo żywym ostatnio sporze na temat „kto ma mieć ostatnie słowo w teatrze, dyrektor czy zespół?”, stoję gdzieś pośrodku. Mógłbym z marszu wyliczyć ileś tam scen, gdzie zespół dryfuje, nie współpracuje sam ze sobą, artystycznie nie dzieje się prawie nic ciekawego i tylko marzyć, by przyszedł zdolny szef z wizją, „zrestrukturyzował” zatrudnienie, po czym przeistoczył swe miejsce pracy w teatr po prostu dobry. Ale kiedy zespół okrzepł, potrafi wcielać w życie na świetnym poziomie różnorakie zadania, partnerować reżyserom w tworzeniu arcydzieł, przyciągać widzów – z jakiegoś powodu właśnie takie sceny urzędnicy od kultury biorą na celownik. Jakiż to demon podkusił ich, by Teatr Dramatyczny w Warszawie, coraz popularniejszy i lepszy artystycznie przybytek teatru opartego na tekście, zmieniać w bazującą na całkiem innych założeniach scenę „progresywną”, a Polski we Wrocławiu – odwrotnie? To tak, jakby dyrektorem TR Warszawa został Jarosław Gajewski, a Narodowego Marta Górnicka. W dążeniu, żeby zaznaczyć teren, zagarnąć sceny dla prawicy albo dla lewicy, ginie refleksja, że na dobry zespół – obojętnie do jakiego typu teatru dostosowany – należy chuchać i dmuchać. Szczególnie że znaczna część krytyków i decydentów widzi belkę tylko w cudzym oku: dla jednych Redbad Klynstra-Komarnicki jako dyrektor teatru im. Osterwy oznacza przejęcie sceny przez prawicową reakcję, a wejście Moniki Strzępki do Dramatycznego to po prostu normalna dyrektorska zmiana, dla innych Klynstra w Lublinie czy Michał Chorosiński w Łodzi są zwyczajnie nowymi szefami po konkursach, za to obecność Strzępki na placu Defilad równa się groźnej lewackiej ofensywie. Te tekściki w „Rzeczpospolitej”, z których można odnieść wrażenie, że zaraz przyjdą po nas bojówki hunwejbinów! Ten „Dialog Puzyny”, w którym autorzy wiążą przejmowanie instytucji kultury i konflikty dyrektor-zespół wyłącznie z PiS, a pomijają analogiczne problemy w placówkach z apolitycznymi lub lewicowymi (typu Grzegorz Jarzyna) szefami!

Być może właśnie tendencja, by uczestnictwo w życiu teatralnym utożsamiać z wieńczeniem własnych generałów i szukaniem barbarzyńców, sprawia, że Małgorzata Bogajewska nieczęsto jest wspominana w mediach. A tymczasem, z dala od reflektorów i bitew w kisielu, reżyserka pracuje ciężko i nie zwalnia tempa: równolegle z festiwalowym pokazem Millera dała w Narodowym nieźle przyjętą premierę „Opowieści lasku wiedeńskiego”. W tym kontekście powiem tak: Jan Englert ma wciąż niespożyte zdrowie i energię, ale gdy pewnego dnia trzeba będzie wskazać jego następcę przy placu Teatralnym, może nie warto szukać zbyt daleko.

W finale „Komiwojażera” Linda (Beata Schimscheiner) zostaje sama nad trumną, znów na przekór didaskaliom, które każą ją odprowadzać obu synom. Atmosfera jest ciemna i zawiesista – tak, że można zrozumieć, czemu dla Pawła Głowackiego w recenzji liczy się w tym spektaklu tylko zawieszenie między światem realnym, dołującym niczym u Hanocha Levina, a światem zjaw i mar. Kryzysy, raty i pieniądze, nawet toksyczne konflikty z bliskimi, to wszystko – konkluduje Głowacki – ozdobniki; ale ta codzienność Willy’ego i jego rodziny, codzienność dojmująca i beznadziejna, podszewka cienia! Mogę się z Głowackim nie całkiem zgadzać, ale rozumiem, skąd mu się to wzięło. Oto siła teatru: Willy mimo towarzystwa Charleya i tak jest sam z Benem, Linda zostaje z mężem, chociaż już go nie ma. Słuchamy, jak wypomina mężowi, że są już przecież wolni od rat, jak kłóci się ze zmarłym, bo czemu nie, skoro kłóciła się także z żywym – i przypominamy sobie, co nas czeka w domu. Jak gdyby gdzieś się podział dach i budynek Teatru IMKA, a wszystko rozgrywało się pół kilometra dalej, na przystanku tramwajowej linii 20 – trawa i wiatr, z widokiem na parking starych samochodów, w ciemności i hulającym wietrze. Na pełnej widowni zostajemy sami z Millerem.

------------------------------------------

PIENIĄDZE WOLNOŚCI NIE DAJĄ (?)
Paulina Sygnatowicz Teatr dla Wszystkich 3.11.2023 eteatr

„Pracujesz całe życie, żeby spłacić dom. I kiedy wreszcie jest już twój, nie ma komu w nim mieszkać.”  
W oparciu o te dwa zdania, napisane przez Arthura Millera w 1949 roku, zespół Teatru Ludowego
w Krakowie pod reżyserskim okiem Małgorzaty Bogajewskiej buduje swoją „Śmierć komiwojażera” – mięsisty, bolesny i niewygodny w odbiorze spektakl. Taki, który wybrzmiewa jeszcze długo po zapaleniu świateł na widowni.

Małgorzata Bogajewska doskonale się do tej pracy przygotowała. Wie po co tu i teraz sięga po napisaną
w latach 40. ubiegłego wieku krytykę amerykańskiego kapitalizmu. Wie, o czym chce opowiedzieć, jakie struny poruszyć i jakimi środkami to zrobić. A do dyspozycji ma fenomenalny, doskonale się rozumiejący zespół, który w jej wizję wchodzi całym sobą.

Rodzinna terapia

Bogajewska umiejętnie i subtelnie przekłada tekst Millera na polskie realia. Willi Loman (Piotr Pilitowski), tytułowy komiwojażer, w latach 90. jeździ starym Oplem za naszą zachodnią granicę, aby stamtąd przywozić niemieckie marki, skrupulatnie przeliczane przez jego żonę Lindę na złotówki. Wszystko po to, aby po 25 latach móc spłacić kredyt na dom i lodówkę oraz regularnie płacić składki za swoje ubezpieczenie na życie. Choć wiecznie nieobecny w domu, wierzy, że w ten sposób realizuje „american dream”. Że udowodni najbliższym – żonie, dorosłym już synom, przyjacielowi i nieżyjącemu bratu, na którego tle ma ogromny kompleks – że odniósł w życiu sukces. I tego samego oczekuje od swojego pierworodnego syna, Biffa (Piotr Franasowicz). Nawet jeżeli miałoby to oznaczać życie w świecie, który istnieje tylko w jego wyobraźni. Tymczasem w domu, na który całe życie pracował, nie ma już komu mieszkać. Biff, czując zakłamanie całej rodziny, próbuje odnaleźć siebie pracując przy zbiorze truskawek w Norwegii. Młodszy syn, Happy (Paweł Kumięga), choć usilnie próbuje budować obraz siebie jako świetnie zarabiającego, przebojowego pracownika dużej firmy, przez ojca jest niezauważany. Linda (Beata Schimschiner), całe życie robiąca swoim trzem mężczyznom kanapki, w odzyskanej po śmierci męża wolności (także tej finansowej) nie będzie umiała się odnaleźć.

Bogajewska znakomicie rozkłada akcenty sprawiając, że „Śmieć komiwojażera” staje się spektaklem wielowymiarowym. Z jednej strony pokazuje mechanizmy rządzące współczesnym światem, gdzie szczęście można kupić (handluje się nim w postaci japońskiej figurki maneki-neko – kota machającego łapką) i gdzie mieć staje się ważniejsze od być. Z drugiej przeprowadza dotkliwą rodzinną terapię. I zostawia nas z pytaniami o to, czy dzieci mają obowiązek brać odpowiedzialność za swoich dorosłych rodziców; czy rodzice mają prawo oczekiwać od nich realizacji swoich ambicji. I wreszcie, co jest lepsze – bolesna prawda czy wygodne życie w iluzorycznym świecie. Odpowiedzi nie są oczywiste.

Aktorskie spalanie

Nie udałoby się to bez znakomitego, doskonale zgranego, umiejącego słuchać i partnerować sobie zespołu. Każdy z aktorów, wchodząc głęboko w swoją rolę, zachowuje przy tym swoją indywidualność. To ogromna, rzadko spotykana w dzisiejszym teatrze wartość. Bogajewska, od 2016 roku prowadząca jako dyrektorka naczelna i artystyczna Teatr Ludowy, umie to dobrze wykorzystać. Z jednej strony daje aktorom wolną rękę w budowaniu postaci, z drugiej pilnuje, aby wszyscy grali do wspólnej bramki. I razem ze scenografką, Justyną Elminowską, stwarza ku temu znakomite warunki przestrzenne. Prostymi zabiegami zbudowany z tektury (to także znaczące) garaż zamienia się w skromne mieszkanie, elegancką restaurację czy duszne biuro. Aktorzy doskonale się w tej przestrzeni odnajdują, wykorzystując jej możliwości. Każda rola jest tutaj zbudowana z drobnych gestów, znaczących spojrzeń, przemyślanych tików. Piotr Pilitowski w mistrzowski sposób sportretował człowieka, który choć przegrał swoje marzenia, wciąż trzyma się ich ze wszystkich sił. Widać to w sposobie poruszania i drobnych gestach, choćby dotykania tekturowych ścian. Jego Loman jest nie tylko człowiekiem zdesperowanym. Pilitowski podsuwa trop, że może to nie świadomość przegranego życia, ale po prostu choroba zaburza percepcję świata jego bohatera. Taką konstrukcją broni nie tylko swojej postaci, ale usprawiedliwia i uczłowiecza pozostałych bohaterów. Choćby Happy’ego w fantastycznym wykonaniu Pawła Kumięgi. To on gotów jest utrzymywać budowaną przez ojca iluzję – ze współczucia czy dlatego, że usilnie chce zostać przez niego zauważonym? Pytań jest w tym spektaklu więcej niż odpowiedzi. I w tym właśnie leży siła jego rażenia.

 ------------------------------------------

ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA
 Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski 16.11.2023

Reżyserka przeniosła akcję tego dramatu do Polski lat 90-tych poprzedniego stulecia, kiedy u nas, najczęściej w bólach, rodził się współczesny kapitalizm, kiedy - choćby i zaczynając od obwoźnego handlu - powstawały fortuny, ale i kiedy niektórzy boleśnie przekonywali się, że kapitalizm może mieć też inne, mniej atrakcyjne oblicze. Cóż, Willi – jak wiemy - zostaje zwolniony, a cały jego świat wali się jak zbudowany z klocków…
Teatr ma święte i niezbywalne prawdo do korzystania z umowności, ale… tym razem nie zgadzało mi się ździebko za wiele. No bo - skoro jesteśmy w latach 90-tych, a Biff jeździ na saksy do Norwegii czy Holandii, to przecież nikt obwoźnego sprzedawcy nie nazwie już komiwojażerem, to to słowo było już wtedy archaiczne. A skoro jesteśmy w Polsce, to dlaczego zostawiono anglosaskie imiona naszych bohaterów? Może drobiazg, ale – mnie uwierający. Niewiarygodnie także wypadł szef Lomana, zbyt wprost bawiący się (jak dzieciak) gadżetami z tychże 90-tych. Może te przenosiny w czasie (a może i zmiana sceny na dużo większą) gdzieś zawieruszyły w tej opowieści coś bardzo intymnego, poruszającą, atawistyczną miłość Willa do Biffa (i odwrotnie), do wyrodnego syna, który jako jedyny miał odwagę powiedzieć głośno o kłamstwie, w jakim wszyscy z nich żyją, i które to kłamstwo podtrzymywało Willa przy życiu.

Najlepszą rolę w tym spektaklu zagrała Beata Schimscheiner, Linda jako jedyna zdaje sobie sprawę z prawdziwej sytuacji, i jest dojmująco rozdarta między prawdziwym przywiązaniem do męża a - matczyną miłością do synów. Nie mam pewności, czy w ogóle to przedstawienie nie jest właśnie o Lindzie, o jej o rozpaczy, o niemożności zrobienia czegokolwiek, i - wpłynięcia na kogokolwiek.

 ------------------------------------------

OŁOWIANY KOMIWOJAŻER,RESORAK I TEAKTUROWE PUDEŁKO 
Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl 24.11.2023

Oglądałem ten spektakl po raz drugi. Tym razem jednak nie w malutkiej przestrzeni Sceny pod Ratuszem, a na Dużej Scenie rzeszowskiego teatru i od razu rzuciło mi się w oczy to, czego za pierwszym razem nie zauważyłem. A mianowicie fakt, że te kilka ostatnich godzin z życia prostego amerykańskiego akwizytora Willy’ego Lomana, odbywające się a to w jego garażu, a to w kuchni jego domu, a nawet w modnej restauracji gdzieś w centrum miasta, mają tak naprawdę miejsce w kartonowym pudełku, zaś znakomity scenograficzny koncept Justyny Elminowskiej umożliwia nam spojrzenie z góry do jego wnętrza. Już pierwszy garażowy obraz spektaklu może chwytać za serce: widzimy oto czerwony zdezelowany samochód oraz krzątającego się wokół niego smutnego mężczyznę w średnim wieku. Gdy się odpowiednio zmruży oczy, wyobraźnia podsuwa sekretną wiadomość od reżyserki: hej, w pudełku na strychu znalazłam czerwonego resoraka i ołowianą figurkę mężczyzny, wiąże się z nimi konkretna historia, spróbuję ją Wam opowiedzieć. Taki punkt wyjścia nadaje oczywiście tej opowieści stosowny ton, będący połączeniem jakiegoś rodzaju nostalgii za przywoływaną przeszłością, ostrożności i uważności w procesie przywoływania z pamięci zdarzeń i własnych związanych z tą historią emocji, wreszcie czułości okazywanej postaciom, które z perspektywy nie poddają się już tak kategorycznym osądom, jakie towarzyszyły nam, gdy znajdowaliśmy się w centrum zdarzeń. Oczywiście, gdy narracyjna machina rusza, fakty zapisane w dramacie objawiają nam się z pełną siłą, aczkolwiek zaczynamy się im przyglądać ze świetnie zbalansowanym dystansem, z jednej strony wciąż emocjonalnie w tej opowieści uczestnicząc, z drugiej – mając już możliwość wyciągania wniosków zupełnie na chłodno. Znajdując się jednocześnie „na powierzchni poematu i w jego środku”.

A opowieść jest dość prosta. Śmierć komiwojażera bowiem to historia kilku ostatnich godzin Willy’ego Lomana, sześćdziesięcioparoletniego obwoźnego sprzedawcy, który nie umie odnaleźć się w świecie drapieżnego kapitalizmu. Zmęczony życiem, wypalony zawodowo, skutecznie spychany na margines, ma za sobą kilka nieudanych prób samobójczych. Żyje złudzeniami na temat swojej pracy, siebie i rodziny. Dręczą go też wyrzuty sumienia z powodu pozamałżeńskiego romansu, który – odkryty przez jego starszego syna, Biffa – na zawsze staje się zarzewiem ich konfliktu. Ciągłe problemy z pieniędzmi, ostateczna utrata pracy, upokorzenie i chęć pomocy synom (pieniądze z ubezpieczenia) popychają go w końcu do kolejnej próby samobójczej, tym razem udanej. Wierna i kochająca żona Linda wygłasza nad jego trumną słynny monolog – stara się w nim zrozumieć, dlaczego Willy to zrobił, jednocześnie dziwiąc się samej sobie, że w tej tragicznej sytuacji zabrakło jej łez.

Bogajewska nieco tę opowieść modyfikuje, ograniczając znacząco kwestie związane z sytuacją ekonomiczną rodziny Lomanów na rzecz wzmocnienia obrazu relacji między jej członkami. W połączeniu z oryginalną i niespotykaną koncepcją postaci głównego bohatera oraz osób, które na swojej drodze do wieczności on spotyka, krakowska Śmierć komiwojażera staje się przede wszystkim wstrząsającym portretem rodziny, która musi ciągle mierzyć się z ambicjami i oczekiwaniami mężczyzny stojącego na jej czele. W efekcie porusza nas najbardziej nie tyle opowieść o ofierze kapitalizmu, biednym komiwojażerze, ile paradoksalnie historia o ofiarach tej właśnie rzekomej ofiary.

Przyjrzyjmy się temu bliżej. Willy Loman w dramacie Millera jest nie tylko jego głównym bohaterem, lecz także osobą, która z miejsca zyskuje opartą na współczuciu sympatię odbiorcy. Jest ofiarą kapitalistycznego systemu, kompletnie w tym świecie nierozumianą, a przy tym zupełnie nierozumiejącą panujących w nim nowych porządków. Stopniowo elementów budzących litość przybywa, okazuje się, że jest chory, traci pracę oraz resztki godności, w desperacji przy okazji wypróbowując warianty drogowego samobójstwa. I choć widzimy, że popełnia szereg błędów, nie są one na tyle duże, żebyśmy go ze swoją empatią porzucili. W jakimś stopniu przyjmujemy punkt widzenia jego synów i żony, którzy często mają go serdecznie dość, ale trwają przy nim na przekór swoim emocjom, ze względu na szereg niewidzialnych, łączących go z nimi emocjonalnych nici (cóż za piękna strategia manipulacji zarówno Willy’ego Lomana, jak i Arthura Millera). Obraz ofiary dopełniają oczywiście jeszcze postaci drugoplanowe, które realizując swoje partykularne interesy, traktują go chłodno i protekcjonalnie – myślę tu o jego szefie Howardzie czy nawet w jakimś stopniu o przyjacielu Charliem.

Bogajewska kompletnie odwraca wektory, akcentując znacząco ciemną stronę charakteru Willy’ego Lomana, a więc jego despotyzm, wybuchowość, skłonność do łatwego samousprawiedliwiania połączoną z automatycznym obwinianiem całego świata czy wreszcie podszyty narcyzmem egoizm – przy jednoczesnym uczłowieczeniu wszystkich postaci, które go otaczają. W rezultacie zaczynamy postrzegać Willy’go Lomana przede wszystkim jako ofiarę własnych błędów i trudnego charakteru, przelewając pokłady swojej empatii na postaci jego żony i synów. Tu od razu trzeba podkreślić, że Piotr Pilitowski wypełnia postawione mu przez reżyserkę zadanie po mistrzowsku. Gra tę postać niezwykle sugestywnie, przeplatając różne, często skrajne emocje swojego bohatera niezwykle sprawnie i szybko. Opiera przy tym strukturę swojej roli nie tyle na drobiazgowej, zaplanowanej wcześniej konstrukcji zdarzeń i wzajemnych umówionych w jakimś stopniu mikrorelacji z partnerami, ile na reaktywności wobec tego, co przynosi dana scena czy inny aktor. Swoista nadekspresyjność i ciągła gotowość do aktorskiego ataku sprawiają, że w jego kreacji nie ma jednej fałszywej nuty, wrażenie zaś jest rzeczywiście takie, iż po pewnym czasie zachowanie Willy’go Lomana staje się nie do zniesienia. W związku z tym naturalnie przenosimy nasze współczucie na członków jego rodziny, którzy często – to kolejne znakomite piętro scenicznej manipulacji – bronią jego karygodnych zachowań, potęgując w nas jeszcze niechęć do głównego bohatera.

Końcowy monolog Lindy nad grobem męża wreszcie przynosi spełnienie i w jakimś stopniu odsłania przed nami swoją tajemnicę. Linda bowiem podkreśla w nim niejeden raz, że nie może płakać. W dramacie Millera słowa te wydają się jednymi z najtrudniejszych do scenicznego uzasadnienia, bo jeśli postać żony jest – a tak się dzieje najczęściej – kochającą towarzyszką jego życia, stojącą murem za swoim mężem, to ten brak łez i jej nim zdziwienie wydaje się nieco fałszywe. U Bogajewskiej problem zniknął, gdyż Linda tak naprawdę jawi nam się w tej opowieści jako ofiara cichej i co może ważniejsze – nieuświadomionej przemocy ze strony męża, podobnie zresztą jak ich synowie. Brak łez z tej perspektywy wygląda więc na naturalną, organiczną reakcją jej ciała na wyzwolenie, jakie przyniosła jej śmierć męża, każąc jednocześnie odczytywać jej słowne zdziwienie jako pierwszy krok w rozpoczynającym się właśnie procesie leczenia traumy po życiu w przemocy. I znów Beata Schimsheiner pięknie realizuje tu zadania wynikające ze zmiany spojrzenia na całość tej opowieści, obdarzając swoją bohaterkę taką życiową optymistyczną perspektywą, znakomicie kontrastującą z tym, co ją czeka, a czego jeszcze nie jest świadoma. Jesteśmy wolni i czyści – mówi Linda, a ja wyczuwam, że to jednak myślenie jeszcze życzeniowe.

Na koniec chciałbym wspomnieć o znakomitym przeprowadzeniu wątku Kaina i Abla (lub też syna marnotrawnego – jak kto woli) jaką w swej istocie jest relacja Happy’ego z rodzicami. Paweł Kumięga absolutnie olśniewająco gra tego „gorszego”, na którego ani Willy zajęty boksowaniem się ze swoją kopią, Biffem, ani Linda wiecznie zaprogramowana na opiekę tego typu „słabymi potworami” (nieważne, czy to mąż, czy syn), kompletnie nie zwracają uwagi. Jego rola opiera się na trzech kluczowych momentach: gdy pierwszy raz próbuje zwrócić uwagę rodziców na siebie, mówiąc, że się żeni; gdy z dużo mniejszym już przekonaniem, ale i jakąś paradoksalną desperacją, robi to po raz drugi – oba kompletnie przez nich zignorowane – i wreszcie, gdy z pełną premedytacją, a może wręcz okrucieństwem, zostawia naprawdę potrzebującego pomocy ojca w restauracji, niejako karząc Willy’ego za to, że zawsze się dla niego nie liczył. Kumięga gra Happy’ego wspaniale, rysuje go łagodną kreską wiecznie uśmiechniętego, skromnego, dobrze ułożonego młodzieńca z dobrego domu. Jego nałogowa wręcz skłonność do szybkich i niezobowiązujących relacji z kobietami to właściwie jedyna rysa na jego pozornie pozbawionym ambicji charakterze. Pod tą maską kryje się jednak dramat porzucenia bezbronnego dziecka, które postanawia ukarać swojego ojca, bo uświadamia sobie, że wreszcie jest on na tyle słaby, żeby mogło się to udać. Tragiczne jest jednak to, że nawet ten desperacki akt wielkiej odwagi Happy’ego wobec autorytarnego rodzica skazany jest na porażkę, bo Willy swojego starszego syna unicestwił w swoim świecie już dawno, w związku tym, w ogólnym planie historii tej rodziny jego działania nie mają już żadnego znaczenia. Kumięga naprawdę znakomicie te emocje swojego bohatera maluje, prosto czysto i sugestywnie. Co ciekawe, Bogajewska zauważyła też, że relacje Biffa i Happy’ego z ojcem są też być może smutnym dziedzictwem relacji Willy’ego i jego brata Bena z ich własnym ojcem, ale pozostawię ten trop tutaj na zasadzie czysto informacyjnej, bo i tak się już rozpisałem.

Bogajewska wyjęła z tekturowego pudełka Millerowskich bohaterów, ich resoraka, kuchenkę, i inne „fajne” obiekty, żebyśmy wspólnie mogli się pobawić w ich życie, które do zabawy – jak się wkrótce okazało – w ogóle się nie nadaje. Na końcu pomyślałem jeszcze o jednej rzeczy: że z tego pudełka wyjęła też starą, tradycyjną, linearną i dobrze napisaną opowieść z lat 50 ubiegłego wieku i postanowiła się pobawić również nią. I choć wiele osób uważa, że miejsce takich starych bohaterów, resoraków czy opowieści jest w najciemniejszym kącie strychu, a może nawet na śmietniku, okazuje się, że ich wyjęcie z pudełka i zabawa nimi nie tylko zabija czas, lecz także poczucie bezdennej pustki, z którą technologia często w ogóle sobie nie radzi. A to chyba potrzebne nam jest dzisiaj bardziej, niż wszystkie najbardziej słuszne manifesty tego świata. A może się jednak mylę?

 ------------------------------------------

OKIEM WIDZA: ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA
Ewa Bąk na blogu Okiem Widza 27.11.2023

Ten spektakl przywraca wiarę w potęgę artystycznej ekspresji w teatrze. W siłę prostej historii prostych ludzi. W mocne aktorstwo psychologiczne. Tak silnie działa. Tak chwyta za serce.

Studium człowieka przegranego, przemielonego przez tryby kapitalizmu u kresu kariery, życia, mężczyzny zawiedzionego przez własne nadzieje, aspiracje, marzenia, ojca rozczarowanego przez dorosłe dzieci pokazuje kruchość ludzkich wysiłków w zapewnienie godnego bytu, szczęścia rodzinie, jej członkom. Plany Willy’ego Lomana, który ciężko pracował przez całe życie ufając systemowi, przełożonym, najbliższym, własnym wyobrażeniom, jak się okazało, całkowicie niekompatybilnym z twardą rzeczywistością, legły w gruzach. Błędne rozpoznanie własnych możliwości, wiara w ambicje rozbudzone przez system, ignorowanie sygnałów ostrzegawczych doprowadziło do punktu, gdy musiał zmierzyć się z prawdą. Słaby, wypalony, na skraju wyczerpania nerwowego w poczuciu klęski w ostatnich godzinach życia jednak nadal walczy. Miota się jeszcze między pragnieniem a niemożnością jego zaspokojenia, bo nadzieja umiera ostatnia. Na próżno. 

Smutne jest bezowocne zmaganie człowieka z nieprzyjaznym losem, własnymi niedoskonałościami, chronicznym niedostatkiem. Gdy trudno mu związać koniec z końcem. W nieustającym biegu, w znoju codzienności, w wirze ciężkiej pracy. Nie sposób pogodzić się z porażką, zaakceptować upływ czasu, co osłabia, degraduje, niszczy ciało i duszę, wszelkie relacje. A ludzi przegranych nikt nie lubi, nie akceptuje, nie chce zatrudniać, gdy priorytetem jest pogoń za sukcesem, pieniędzmi, władzą. O tym wszystkim Willy nigdy nie zapomniał. Nie znajdując wyjścia, nowych sposobów zabezpieczenia przyszłości synów cierpi, miota w desperacji, w końcu ociera się o szaleństwo. Rozziew między tym, czego wymaga świat a tym, co jest w stanie Willy mu dać pozostaje tak wielki, że podejmuje decyzję o samobójstwie. Ma mało czasu. Jest rozżalony, chwyta się każdej okazji, by nie stracić ostatecznie gruntu pod nogami. Stąd te kłótnie z dziećmi, żoną, przełożonym. Napastliwość, niecierpliwość, rozdrażnienie. Rozmowy z nieżyjącym bratem, który odniósł finansowy sukces. Życie na napędzie iluzji, wspomnień. Niegasnącej troski i miłości. Marzenia.

Piotr Pilitowski wspaniale zagrał Willy’ego Lomana. Budzi podziw wypracowane znaczącym gestem, ruchem ciała, głosem  ekstremalnie dwubiegunowe napięcie wyrażające stan psychiczny jego bohatera. Rosnąca irytacja, tłumiona agresja w końcu raz po raz wybucha. Stan przygnębienia kontrastuje z momentami euforii. Dowody miłości z aktami agresji. Stany panicznego lęku z niepokojącym spokojem. Kocha dzieci, martwi się o Biffa, do końca ma nadzieję, że mu się uda ułożyć życie. Doskonale przy tym wie, że wszystko stracone. Nie potrafi mu pomóc. Pogłębia tylko dotychczasowe problemy. Willy traci wszystko. Czuje się bezsilny, wyczerpany, skończony. Nie może jednak się z tym pogodzić. Aktor buduje postać głęboko tragiczną. Z potężniejącym lękiem leżącym u źródeł wszelkich jej działań. 

Katastrofa koncepcji na życie ojca nie byłaby tak wiarygodna i mocna, gdyby nie postać Biffa kreowana przez Piotra Frasanowicza. Starszy syn Willy'ego nie godzi się na wyidealizowany obraz siebie stworzony przez ojca. Walczy z nim, zdenerwowany, rozdrażniony gwałtownie reaguje. Z trudem panuje nad sobą. Konsekwentnie potwierdza swym zachowaniem, działaniem, jaki jest naprawdę. Nie ma złudzeń co do rzeczywistości i na swój sposób szuka dla siebie recepty na życie (farma). Aktorowi udaje się pokazać w sposób subtelny a dobitny, że jest młodszą wersją ojca. Dlatego tak bardzo irytują go mrzonki Willy'ego, co do jego talentów, możliwości. 

Równie interesująco Beata Schimscheiner z Leną Schimscheiner grają Lenę, żonę Willy'ego Lomana. Przedstawiają kobietę dobrą, kochającą męża, łagodną, zatroskaną matkę. Wchłaniającą humory męża, tłumaczącą jego zachowanie synom nieudacznikom. Cierpi w ciszy, kontroluje wyrażanie emocji. Dba o dom, najbliższych. Nie narzeka, nie awanturuje się, zawsze obecna - czeka. Po śmierci męża nie rozpacza, bo wszystkie łzy wypłakała przez całe życie. Nic jej nie zostało. Oprócz pustego domu, który jest już spłacony, oprócz wolności, która jest jej niepotrzebna. Gdy ci, których nadal kocha, odeszli. Samotność to nie wolność a pustka, której nie wypełni trwanie bez uczuć. Gdy walka z samym sobą, szarpanie z życiem zakończyła śmierć Willy'ego, kobieta siedzi przed domem bez sił, bez woli. Bez pomysłu na ciąg dalszy. Nie jest ofiarą, bo nie może nią być ktoś, kto kochał, kocha nadal. Nie poświęciła się tylko zwyczajne żyła życiem rodziny. Teraz też musi się przystosować. Gorzko jednak brzmią jej słowa o wolności. Myśli bardziej o mężu, chłopcach niż o sobie. Jej udręka się nie skończyła, nie umarła razem z Willym. Będzie w niej żyć aż do jej śmierci. Willy i Linda to awers i rewers tego samego losu, bolesna jednia znoju życia.

Małgorzata Bogajewska tworzy spektakl o mężczyźnie, głowie rodziny w potrzasku przeciętności, odrealnionej manią wielkości, w śmiertelnym uścisku wspomnień, ambicji, marzeń, bo tylko to może Willy Loman mieć na pewno. Na zrealizowanie planów zabrakło mu talentu, siły, szczęścia. Ciężka praca to o wiele za mały kapitał na sukces. Ale nie można zarzucić mężowi, że pragnie zapewnić godny byt rodzinie, ojcu, że usiłuje dbać o to, by dzieci radziły sobie, choćby w dalekiej przyszłości, człowiekowi, który marzy i stara się swoje plany zrealizować, bo chce, jak wszyscy wokół niego, osiągnąć cokolwiek więcej. Tymczasem do końca żyje w klaustrofobicznym pudełku, wśród kartonów jak bezdomny, jak biedak (doskonała scenografia Justyny Elminowskiej). Ma stary poobijany samochód i przegrane życie. I wydawałby się żałosnym głupcem, gdyby nie wzbudzał litości jako zwykły, w gruncie rzeczy dobry, z gruntu nieszczęśliwy człowiek. Dzięki koncepcji reżyserki, dzięki mistrzowskiemu aktorstwu.

To wspaniale, że trwa XI FESTIWAL POLSKA W IMCE, dzięki któremu można było obejrzeć ten głęboki, piękny spektakl, tak bliski człowieka, życia. 

 ------------------------------------------

GULDA POLECA: ŚMIERĆ KOMIWOJAŻERA 
Przemek Gulda na swoim koncie instagramowym 11.12.2023 eteatr

Poruszająco współczesna opowieść o okrucieństwie kapitalizmu, który niszczy ludzi fizycznie i psychicznie oraz o przekleństwie przeciętności, z którą kapitalizm nie pozwala sobie radzić. Spektakl dzieje się w świecie jako żywo przypominającym dzisiejszą Polskę, zbudowanym bardzo precyzyjnie i, dosłownie, z kartonu. Czymś, co zachwyca najbardziej w tym przedstawieniu jest mistrzowska gra aktorska całej obsady: mocno pogłębiona psychologicznie, pełna autentycznych emocji, bardzo prawdziwa.

------------------------------------------

NIEEZNOŚNA CIĘŻKOŚĆ BYTU
Magda Mielke Teatr dla Wszystkich 11.12.2023 eteatr

Kruchość człowieka, zwłaszcza męska słabość, międzypokoleniowe konflikty, przegrane życie i przejmująca samotność. W „Śmierci komiwojażera” reżyserka Małgorzata Bogajewska wraz z zespołem Teatru Ludowego w Krakowie powraca do tematów poruszonych w „Wujaszku Wani”. Choć inscenizacja dramatu Arthura Millera nie ma szans powtórzyć sukcesu poprzednika, jest spektaklem udanym. To teatr psychologiczny najwyższej próby – cichy i skromny, poruszający widza i znakomicie zagrany.

Napisana w latach 40. ubiegłego wieku „Śmierć komiwojażera” to krytyka amerykańskiego kapitalizmu. Arthur Miller opowiedział o ostatnich dniach życia Willy’ego Lomana, sześćdziesięciokilkulatka, obwoźnego sprzedawcy, który nie potrafi odnaleźć się w nowej, kapitalistycznej rzeczywistości. Jest nie tylko wypalony zawodowo, ale też zmęczony swoją sytuacją i niepogodzony z nieuchronnym upływem czasu. Ma świadomość, że przegrał życie, czuje się niepotrzebny i rozdarty wewnętrznie, a dręczące go liczne lęki i niepokoje skutkują kilkoma próbami samobójczymi. Tym, co pomaga mu trwać są złudzenia i nieuświadomione kłamstwa, którymi karmi najbliższych. Ciągłe problemy finansowe, wyrzuty sumienia z powodu dawnego romansu, konflikt z synem i ostateczne upokorzenie z powodu utraty pracy, prowadzą go do kolejnej – tym razem udanej – próby samobójczej.

Sztuka Artura Millera przez te kilkadziesiąt lat zdążyła się zestarzeć. Małgorzata Bogajewska podjęła się próby uaktualnienia jej i przeniesienia na polskie realia. Dzięki zmianie akcentów – uwypukleniu kondycji jednostki nad problemami kapitalizmu – spektakl zyskuje. Traci jednak na szczegółach. Reżyserka akcję dramatu umieszcza – bardzo trafnie – w Polsce lat 90-tych, kiedy rodził się u nas współczesny kapitalizm. Dlatego Willy zamiast po różnych stanach jeździ handlować (starym oplem z przedunijnymi blachami) do Niemiec czy Norwegii i zarabia w złotówkach. Bohaterom pozostawiono jednak amerykańskie imiona. Do tego z jednej strony mamy odtworzoną sytuację, w której kradnie się cenne pióro, a z drugiej dopisaną scenę, w której jako wymarzony gadżet pojawiają się gogle VR. W tak uwspółcześnionym i upolskowionym teatrze budzi to zgrzyt.

Podobnie jak w „Wujaszku Wani”, wielokrotnie nagradzanej i docenianej wcześniejszej realizacji Małgorzaty Bogajewskiej i zespołu Teatru Ludowego w Krakowie, otrzymujemy spektakl doskonale zagrany, pełen prawdziwych emocji i ogromnych wzruszeń. To zarówno uniwersalna opowieść o mechanizmach rządzących współczesnym światem, jak i – niemniej uniwersalna – opowieść o rodzinie, problemach z jakimi się zmaga, międzypokoleniowych konfliktach oraz niezrozumieniu i samotności, które dotykają wszystkich jej członków. Bogajewska stawia diagnozy i zadaje wiele ważnych pytań: o to, czy dzieci mają obowiązek brać odpowiedzialność za rodziców, czy bolesna prawda jest lepsza od kłamstwa i czy być jest ważniejsze niż mieć. Podobieństw do „Wujaszka…” jest więcej, poczynając od kameralnej sceny, na której wystawiane jest przedstawienie z jej duszną atmosferą i bliskością widowni, przez podobną kolorystykę, po bardzo podobne zabiegi reżyserskie i dobór obsady.

Najmocniejszą stroną krakowskiego spektaklu jak zawsze jest aktorstwo. Zespół Ludowego świetnie sprawdza się w takich psychologicznych opowieściach. Piotr Pilitowski doskonale wciela się w rozdartego, rozedrganego i przytłaczająco smutnego Willy’ego. Partneruje mu równie przejmująca Beata Schimscheiner w roli Lindy, żony bohatera. Ciekawie wypada też Piotr Franasowicz jako Biff. Nieco mniej przekonujący jest zaś Paweł Kumięga, młodszy syn Willy’ego – momentami ciężko uwierzyć w motywacje tej postaci.

Scena pod Ratuszem Teatru Ludowego została bardzo sprytnie zainscenizowana. Akcja rozgrywa się w wielkim kartonowym pudle, które raz jest garażem, a raz za pomocą kilku drobnych zmian przeistacza się w kuchnię, restaurację czy biuro. Ciasna i bardzo ograniczona przestrzeń nie jest dla twórców żadnym ograniczeniem, a wręcz wielką zaletą, pozwalającą uruchomić wyobraźnię. Jest dwuznaczna – zarazem dosłownie oddaje miejsca akcji, jak i metaforycznie zamyka bohaterów w kartonie. Klatce bez wyjścia. 

------------------------------------------

NASZE ROZBITE SNY
Weronika Siemińska w Teatr dla Wszystkich 18.12.2023 eteatr

„Śmierć komiwojażera” Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego jest opowieścią o zagubieniu człowieka w posttransformacyjnym świecie, o konfrontacji dawnych marzeń z rzeczywistością i kreowaniu w niej siebie.

Premiera spektaklu na podstawie dramatu Millera odbyła się w latach 60-tych w Ameryce i oryginalnie odnosi się do tejże rzeczywistości. Bogajewska akcję przedstawienia osadza we współczesnej Polsce, do której tekst dramatu okazuje się pasować idealnie. Imiona bohaterów pozostają te same, reżyserka zmienia jedynie nazwy amerykańskich miejscowości na przystające lepiej do rodzimego kontekstu.

Spektakl wystawiony został na małej scenie, a w swojej pierwszej części niemal całą jej powierzchnię zajmuje garaż zrobiony ze sklejki, z umieszczonym wewnątrz czerwonym samochodem marki Opel. Scena jest tak szczelnie wypełniona, że początkowo widząc ją, byłam przekonana, że żadna zmiana scenografii nie będzie możliwa. Jednak scenografka, Justyna Elminowska, okazała się być dużo sprytniejsza niż umysł recenzentki może przypuszczać i swoją scenografię zaprojektowała w sposób zaskakująco pomysłowy, wprost idealnie dopasowując ją do niewielkiej przestrzeni. Garaż w późniejszych scenach przeobraża się w restaurację, a także w kuchnię połączoną z salonem (poprzez odchylające się półeczki i stół ukryty w ścianach). Rozwiązania scenograficzne są proste, efektowne, wygodne do zmiany.

Poznajemy Willy’ego Lomana w momencie przedwczesnego powrotu z jednej z tras, z powodu złego samopoczucia. Loman jawi się jako człowiek w kryzysie, lecz dopiero w kolejnych scenach poznajemy jego głębokość… Do starego komiwojażera przychodzą duchy jego przeszłości. Wciąż widzi swojego syna Bifa jako dziesięcioletniego chłopca – to właśnie w nim pokładał nadzieje na spełnienie swoich niezrealizowanych marzeń. Jawi mu się także brat, który osiągnął sukces, wyjechał do Ameryki i przebił się w biznesowej dżungli – jak lubi powtarzać. Willy wciąż nie może odżałować, że nie przyjął zaproszenia do Stanów – nie spełnił amerykańskiego snu.

Rzeczywistość rozpada się podobnie jak umysł Willy’ego – syn, w którym pokładał największe oczekiwania, zamiast robić wielki biznes wykonuje prace prekariackie za granicą, rzadko wracając do domu. Willy zostaje wyrzucony z pracy, w której pracował przez ostatnie 35 lat życia – co prawda kredyt ma zostać niebawem spłacony, ale nie wiadomo dla kogo została wykonana życiowa praca skoro rodzina znajduje się w rozpadzie. “Śmierć komiwojażera” to krytyka kapitalizmu, systemu, który projektuje marzenia i każe nam je realizować. Pod koniec dnia okazuje się, że zostaliśmy sprowadzeni do wartości gospodarczej, którą reprezentujemy – gra nie była warta świeczki, a marzenia jakby nie nasze.

Spektakl jest już kolejną – zaraz po “Wujaszku Wani” – znakomitą, klasyczną realizacją Bogajewskiej. Reżyserka podejmuje tematy dotykające jądra człowieczeństwa o wadze egzystencjalnej. Nie szuka nowych form, a stawia na porządne wykonanie i świetną grę aktorską. Szczególnie należy zwrócić uwagę na Piotra Pilitowskiego w roli Lomana – kreacja jest pełna niuansów; dostrzegamy w nim zagubienie, jak i dawną siłę.

Cała sceneria nabiera niezwykłej autentyczności poprzez kostiumy Elminowskiej – dzięki nim możemy zbliżyć się do postaci, dostrzec ich polski kontekst, a nawet zobaczyć w nich własnych dziadków czy rodziców.

Małgorzata Bogajewska po raz kolejny na Boskiej Komedii dała pokaz swojej klasy. Mocny i wyrazisty przekaz o wymiarze egzystencjalnym łączy się z ostrą krytyką systemu. Dobry, klasyczny teatr – zbyt rzadko obecny, a przecież tak bardzo potrzebny!

Twórcy

Przekład: Anna Bańkowska
Reżyseria: Małgorzata Bogajewska
Scenografia  i kostiumy: Justyna Elminowska
Muzyka: Bartłomiej Woźniak
Reżyseria światła: Dariusz Pawelec
Współpraca dramaturgiczna: Jan Łuć
Asystent reżysera: Tadeusz Łomnicki

Obsada