ŻAŁOBA PO WŁASNYM ŻYCIU - RECENZJA
Małgorzata Bogajewska upchnęła „Wujaszka Wanię" Antoniego Czechowa na ciasnej klaustrofobicznej wręcz Scenie w Ratuszu, sprawiając, że wręcz czujemy na sobie oddechy aktorów, z najbliższej odległości widzimy ich łzy. Po czym ukradkiem sami ocieramy oczy, patrząc na wydrążonych ludzi, którzy nic a nic nie są winni własnej katastrofie. W krakowskim Teatrze Ludowym mamy piękne małe przedstawienie.
Chyba na nowo przyszedł czas na Czechowa. Dzieje się chyba zwykle tak, gdy świat wypada ze znanych sobie kolein, gdy nie wiadomo, co nastąpi pojutrze. Nie wszystkie ostatnie inscenizacje dramatów autora „Mewy" widziałem, ale w znanych mi – choćby „Trzech siostrach" Jana Englerta z warszawskiego Teatru Narodowego, „3siostrach" Luka Percevala z TR Warszawa i krakowskiego Narodowego Starego Teatru – wyraźnie widać tę niepewność. Na szczęście przy tym teatr nie robi tu za narzędzie do bieżących publicystycznych komentarzy, jeśli ktoś ów lęk skojarzy z pandemią, uczyni to na własną odpowiedzialność. Co nie oznacza, że epidemia podskórnie nie wpłynęła na artystów. Odcisnęła swe piętno na wszystkich, a zatem na nich także. Po obejrzeniu „Wujaszka Wani" na małej scenie Teatru Ludowego w Krakowie przypomniałem sobie słowa Andrzeja Seweryna sprzed lat. Wielki aktor przekonywał wówczas mocno poirytowany, iż teatr nie jest receptą na aspirynę. Nie powie, co zrobić, by przestała boleć głowa. Spektakl Małgorzaty Bogajewskiej wzmacnia ból, a jednocześnie działa oczyszczająco. Mimo że został osadzony poza konkretnym czasem zdaje się ostentacyjnie niemodny. Nie przepisuje Czechowa, ale jednak dokonuje w nim znaczących przetasowań, wyraźnie zmienia akcenty. Nie boi się ostrych barw, ale za chwilę ucieka w półtony. Bywa okrutnie śmieszny, ale bynajmniej nie podkreśla swej komediowości. Bogajewska nie idzie śladem Iwana Wyrypajewa, który w niedawnym, znakomitym skądinąd, „Wujaszku Wani" z warszawskiego Teatru Polskiego celowo uwypuklał wybrany przez autora gatunek. Czechow przecież konsekwentnie nazywał swój utwór komedią, a widząc, że publiczność prapremiery bynajmniej nie wybucha śmiechem, miał poczucie, że gdzieś musiał minąć się z własnymi intencjami. Inscenizacja Bogajewskiej bywa komedią, zdarza się, że reżyserka rozkręca na scenie nastrój opętańczej zabawy, ale za chwilę atmosferę trafia szlag. Jak u Czechowa nie ma tu czarnych i białych podziałów, jest za to wielobarwność życia. Wielobarwność w dojmującej szarości, bo taki jest dominujący kolor życia bohaterów krakowskiego przedstawienia. Niektórzy, jak stara niania Marina (Jadwiga Lesiak), dawno stracili już głos. W pierwszej scenie nie usłyszymy jej w dialogu z Astrowem (przejmujący Piotr Franasowicz). Doktor sam przepowiada kwestie wielokrotnie słyszane z ust kobiety. Spowiada się z utraty złudzeń, ironizuje ze swej porażki. Tylko dla starej opiekunki ratuje odrobinę ciepła. Wobec samego siebie ma wyłącznie okrucieństwo. On nie zagląda do kieliszka, ale bezustannie weń patrzy. Zapija własny strach, rozpacz, brak wizji, choć ją przecież miał. „Wujaszek Wania" to opowieść o ludziach jak Astrow, jak Wojnicki (Piotr Pilitowski), Serebriakow (Kajetan Wolniewicz), wreszcie Tielegin (Tadeusz Łomnicki) – niedoszłych bohaterach albo przez całe życie statystach, którzy miotają się każdy we własnej pułapce. Jak Wania nie mają przyszłości, a przeszłość roztrwonili bez sensu i celu. Nic nie przyniesie im ukojenia – nawet pijacki szał Iwana i Astrowa, gdy w swym tańcu niemal rozsadzają scenę. Potem – zbyt szybko – przychodzi reprymenda. Wewnętrzny głos przywołuje ich do porządku. Żartuje się w Krakowie, że „Wujaszek Wania" z Ludowego podoba się facetom w średnim wieku, bowiem na scenie widzą wypisz wymaluj odbicia samych siebie. Rozbitych, przegranych, bezradnych, zrozpaczonych. Tak jest, ale to tylko naskórek dramatu. Świetne tłumaczenie Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej nie idzie w natarczywe uwspółcześnianie Czechowa, ale daje mu dzisiejszą lakoniczność, zwięzłość, która jedynie wzmacnia brutalność słów i diagnoz. Wujaszek Wania w tekście stał się więc wujkiem, co odbiera mu wpisaną w kanoniczne przekłady dobrotliwość. Wania Pilitowskiego od pierwszej sceny, gdy budzi się za bardzo wyspany, ma w sobie złość na świat, nerwowość nie do opanowania, ostre zniecierpliwienie. Krakowski aktor bywa wobec swego bohatera okrutny, gdy ukazuje go jako dopraszającego się uwagi i ułudy miłości Heleny (Roksana Lewak) kabotyna, ale na koniec go ocala w całej jego małości. Ma Pilitowski w spektaklu Bogajewskiej swoją fundamentalną scenę, gdy nocą w samotności pije wódkę za wódką, kroi pomidora, robi z nim sobie kromkę chleba. I żre ją łapczywie, jakby od tego zależało życie, jakby to miało wreszcie przepędzić przerażenie. I jest mu wtedy wszystko jedno. Nie jest nawet jak Podsiekalnikow z „Samobójcy" Erdmana, którego w telewizyjnym spektaklu Kazimierza Kutza wspaniale grał Janusz Gajos. Do dziś mam w oczach scenę, gdy łapczywie je pasztetową, a widząc małą dziewczynkę ze wstydem zasłania się przed jej wzrokiem. U Wani Piotra Pilitowskiego rozpacz wyparła wstyd. Siła w portretowaniu bezsiły Astrowa i Wojnickiego nie są być może niespodzianką, ale z przedstawienia Bogajewskiej zapamiętałem także Tielegina, a to jest postać, która w inscenizacjach sztuki Czechowa często znika. Tymczasem w Ludowym Tadeusz Łomnicki ma w tej roli dziwne, może i groteskowe, ale jednak męstwo w zagadywaniu nieszczęścia. Nie waha się zagrać na małej gitarze i zaśpiewać, by tylko jeszcze raz oszukać, że może być dobrze. Piękna rola, której sens zawiera się w spokojnym, pełnym godności mimo wszystko trwaniu. Wreszcie Serebriakow Kajetana Wolniewicza. Chyba przez moment nawet nie wierzy w swą dawną i obecną wielkość, powłóczy nogami, nawet nie skrywa impotencji. Gdy piękna młoda żona w samej halce usiądzie mu na kolanach, zrzuci ją wtedy, jakby nagle dostał zastrzyk sił. Wolniewicz nie szuka dla profesora żadnych usprawiedliwień, jakby tak charakteryzowany bohater miał stanowić przestrogę. To Astrow albo Wania za lat dziesięć, piętnaście. Droga ku przepaści wcale nie zbliża się do kresu. „Wujaszek Wania" z Ludowego w centrum ma męskich bohaterów, ale jest wspólnym dziełem bezbłędnie czytającego swe emocje aktorskiego zespołu. O rolach znakomitych już pisałem, ale jest w widowisku Małgorzaty Bogajewskiej kreacja absolutnie zdumiewająca. Sonia Mai Pankiewicz w za dużym swetrze – bluzie z początku tylko przygląda się otoczeniu jasnymi szeroko otwartymi oczami. Przysiada z boku prawie niewidoczna. Nabiera siły, gdy mówi o Astrowie i wtedy rośnie i rośnie, jakby nie mogła pomieścić w sobie tej miłości. Żyje nią, sama siebie oszukuje aż do ostatecznego krachu. A wtedy niemal znika, aby odrodzić się do życia bez nadziei, które będzie jak przyjmowany z pełną świadomością wyrok, rozświetlany jedynie wiarą, że jeszcze odpoczniemy... Na razie jednak przyjdzie jej także – jak wszystkim w tym „Wujaszku Wani" – nosić żałobę po własnym życiu. Maja Pankiewicz łączy w sobie delikatność i bezprzykładną siłę: tak - tak, nie - nie. Bywa dzieckiem, ale również przeżartą goryczą kobietą. Przy tym gra Sonię najprościej, a przecież właśnie to jest najtrudniejsze. Olga Tokarczuk sprawiła, że czułość stała się nieodzowna do opisu lepszej wersji świata, ale i bezlitośnie nadużywana. Cóż zrobię, skoro Sonia Mai Pankiewicz to jest czułość właśnie – zobaczcie sekwencję, gdy prosi wujka o oddanie ampułki z morfiną. Powtórzę, zdumiewająca rola. Mogę się spierać z niektórymi pomysłami Małgorzaty Bogajewskiej. Podejrzewam chociażby, że remont w majątku Wojnickich i folie na ścianach służą głównie do robienia klimatu i mają raczej dekoracyjne znaczenie. Może też pobrudził bym trochę fortepianowe kompozycje Bartłomieja Woźniaka, by mniej dosłownie budowały nastrój całości. Jakie to jednak ma znaczenie, skoro oglądam „Wujaszka Wanię" na Scenie w Ratuszu z narastającym wzruszeniem, niepostrzeżenie ocierając łzy. I już mnie nie obchodzą obiektywne oceny. Wiem, że to piękne małe przedstawienie.
Jacek Wakar
żródło: Dziennik Teatralny
Popularne
ARCYDZIEŁO, DO KTÓREGO NIE CHCEMY SIĘ PRZYZNAĆ
Fredro „psuje” Wychowanką obraz poromantycznej a przedpozywistycznej literatury, tej polskiej literatury „lokalnej”, która poza schematami ideologicznymi i poza europejskimi prądami literackimi żłobiła sobie boczne koryto. Wychowanka jest krzywym zwierciadłem tej literatury, jest także krzywym zwierciadłem samego Fredry, który w tej komedii przedrzeźnia wszystkie schematy społeczno-literackie, do jakich przywykł ówczesny czytelnik.
Zobacz więcejBILET ZA 250 GROSZY
Szanowni Państwo, od najbliższego poniedziałku tj 11 maja - zaczynamy sprzedaż biletów za 250 groszy. Przypominamy, że jedna osoba może odejść od kasy z maksymalnie pięcioma biletami w ręku. Proponowany spektakl to "Wychowanka" w reż. Mikołaja Grabowskiego. Na spektakl zapraszamy tuż po premierze - 23 maja o godz. 19.00. Przybywajcie to kas biletowych naszego Teatru
Zobacz więcej