ŁUKASZ DREWNIAK - K/175: NA SZYBKO.
Werdykt zagranicznego jury jubileuszowej, dziesiątej edycji Boskiej Komedii: Klata ? nic, Strzępka ? nic, Garbaczewski ? nic, Borczuch ? nic, Rubin ? nic, Kleczewska ? nic, Smolar ? nic. Grand Prix dla "Sekretnego życia Friedmanów" Marcina Wierzchowskiego z krakowskiego Teatru Ludowego.
1.
Piszę szybko, póki jeszcze wolno.
2.
Werdykt zagranicznego jury jubileuszowej, dziesiątej edycji Boskiej Komedii: Klata – nic, Strzępka – nic, Garbaczewski – nic, Borczuch – nic, Rubin – nic, Kleczewska – nic, Smolar – nic.
3.
Wyroków zagranicy nie należy przeceniać, bo – jak słyszymy na co dzień – ani ulica, ani zagranica nie będą nam dyktować, co jest dobre i ważne, ale werdykty na Boskiej zawsze były czymś więcej niż tylko raportami z aktualnej dyspozycji polskiego teatralnego peletonu. Nie przypadkiem właśnie krytycy i selekcjonerzy wskazali swego czasu na hermetyczne opolskie dzieło Krzysztofa Garbaczewskiego i pozwolili mu wygrać z tuzami, regularnie hołubili aktorstwo Piotra Skiby, jako pierwsi docenili teksty Jolanty Janiczak, poczuli siłę zespołu Starego Teatru w realizacjach Strzępki i Klaty, dwa razy z rzędu namaścili Michała Borczucha na krajowy number one. Podejrzewam, że tym razem członkowie jury (Reem Allam, Cesar Augusto, Jurriaan Cooiman, Matthias Pees, Diane Rodriguez, Ji-Young Won) również chcieli powiedzieć coś istotnego polskiemu teatrowi w czasie próby, w czasie przesilenia. I tak powstał jeden z najodważniejszych werdyktów na Boskiej, licząc od samego początku festiwalu…
4.
Grand Prix dla Sekretnego życia Friedmanów Marcina Wierzchowskiego z krakowskiego Teatru Ludowego, nagroda za reżyserię dla Agaty Dudy-Gracz za Będzie Pani zadowolona… z poznańskiego Teatru Nowego. Wyróżniono zespołową grę aktorów Komuny Warszawa za spektakl Cezary idzie na wojnę Cezarego Tomaszewskiego oraz scenografię, muzykę, kostiumy i choreografię Hymnu do Miłości Marty Górnickiej z Teatru Polskiego w Poznaniu. Zdaniem jury nie ma takiego teatru jak Stary (dwie produkcje w konkursie), nie ma Teatru Powszechnego (dwie produkcje w konkursie), nie ma Nowego Teatru, nie ma Studiogalerii. Nagród na Boskiej nie dostały sceny kultowe i pokoleniowe, ani też sceny walczące, nie pocieszono nawet nimi teatrów w żałobie i w stanie likwidacji. Jury namieszało w geografii budżetowej i wypięło się na środowiskową solidarność. Beneficjentem festiwalu nie zostały potężne i bogate ośrodki stołeczne, a solidny Poznań, biedny, szukający wsparcia po internetach off, a przede wszystkim Teatr Ludowy, czyli od niedawna trzecia sceniczna siła w Krakowie.
5.
Nie wiem, jak wy, ale ja liczyłem, że jury wesprze swoimi decyzjami spektakle odnoszące się wprost do naszej rzeczywistości. Pokaże, że walka polskiego teatru ma sens w czasie rewolucji konserwatywnej i upadku demokracji w Polsce. Spróbuje rozpoznać źródła naszej złości, rozpaczy, zagubienia i bezradności z pomocą przedstawień, które chciały je zdiagnozować najprędzej. Myślałem, że komitywa artystów z publicznością, sojusz z ludźmi o tych samych poglądach na widowni zrobi wrażenie na obcych, zmusi do empatii i pytań o przyszłość teatru w kraju okupowanym, upokorzonym i zniewolonym. A tu nic. Właśnie, nic. Jurorzy kochani, światowi i europejscy, czemu nie rusza was to, co nas rusza? Moglibyśmy przecież jeszcze raz wyjść z teatru zjednoczeni, być jeszcze bardziej razem. Analizowany na gorąco wasz werdykt robi wrażenie przygotowanego na chłodno wotum nieufności wobec polskiego teatru, który choć chciał coś ważnego powiedzieć Polsce i Europie, to niepostrzeżenie zmienił się w przegadany i rozdęty seans autocelebracji. Nie spodobał się wam teatr skupiony na sobie i kilku problemach, które dotykają go najmocniej. Zostaliście na zewnątrz.
6.
Jezu. Na taki werdykt nie zdobyłoby się żadne jury złożone z polskich artystów, dyrektorów i krytyków. Bo uznano by go za policzek i manipulację. Acha, nagrody trafiły do tych, do których trafiły, bo ktoś bardzo lubi dyrektor Bogajewską, a nie lubi Strzępki, bo komuś innemu miło rozmawiało się z dyrektor Kruszczyńskim, a Teatr Powszechny niech siedzi cicho, bo i tak jest o nim za głośno. Wzmacnia się Teatr Ludowy, bo widać, że Szydłowski w Słowackim jeszcze nie ogarnął materii, jeszcze mu silnik nie zaskoczył. Daje się nagrodę Komunie Warszawa, żeby pokazać, że teatr krytyczny wcale nie potrzebuje budżetów z kosmosu, żeby zaskakiwać, poszukiwać i istnieć. Do licha z teoriami spiskowymi. A może werdykt jest taki, a nie inny, pomijający święte krowy i majdżersów, bo zagraniczne jury dotarło do granicy widzowskiej wytrzymałości (dlatego nazywamy je za-granicznym). Wielkie polskie spektakle minionego sezonu były po prostu za długie, za trudne, za monumentalne dla ucha, oka i myśli niepolskiego człowieka teatru. Średni czas nienagrodzonego spektaklu konkursowego na Boskiej Komedii plasował się w okolicach czterech godzin. Jeśli nawet Wiktor Rubin nie potrafi nic opowiedzieć poniżej czterech i pół godziny, to znaczy, że dzieje się coś niepokojącego z polskimi twórcami. Czują się na scenie ze swoimi aktorami tak dobrze przy aplauzie wiernej publiczności, że nie potrzebują z niej wcale schodzić. Nie ważne, jak mówią, ważne, że mówią to oni, z tymi ludźmi, w tym miejscu, w takiej sprawie głos zabierają, byśmy już pisali i zmieniali każde dzieło w arcydzieło. Tymczasem zagraniczne jury (któremu należy wierzyć, bo jak mawiał Rilke, „tylko obcy może powiedzieć prawdę”) nie odnalazło się w tym naszym polskim, środowiskowym rytuale samozadowolenia i ważności.
Zobaczcie – poza niesłusznie pominiętą Henriettą Lacks Anny Smolar – doceniono chyba wszystkie krótkie spektakle z konkursu, realizacje o bardzo prostym punkcie wyjścia i przejrzystej kompozycji. U Górnickiej ksenofobiczne strachy Polaków skanduje chór maszerujący po scenie, u Tomaszewskiego czwórka aktorów śpiewa i pląsa przy akompaniamencie fortepianu w proteście przeciw armijnym regulaminom, wojennym strachom Europy, szufladkowaniu ludzi na wojskowych i cywili, obywateli męskich i niemęskich, zdolnych do czynu i niezdolnych do niczego poza sztuką. To jednak nie czas, długość spektaklu zadecydowały o werdykcie. Przecież zwycięzcy Friedmanowie Wierzchowskiego i Będzie pani zadowolona... Dudy-Gracz też miały epicki rozmach i strasznie dużo chciały te przedstawienia naraz opowiedzieć. Zostały zrozumiane i docenione, bo (jak podejrzewam) widz został w nich wrzucony w wyrazistą i uniwersalną sytuację. Od razu było wiadomo, kim jesteśmy wobec aktorów i ich świata. We Friedmanach uczestniczyliśmy w śledztwie i rozprawie sądowej, namówiono nas do przeczesania pokoju oskarżonego bohatera. „Szukajcie przeoczonych dowodów na pedofilię Arnolda i jego syna, kto znajdzie 100 zł ukryte w tym pomieszczeniu będzie mógł je zabrać ze sobą!” Właziliśmy do policyjnych gabinetów i więziennych cel, braliśmy udział w rekonstrukcji zdarzeń na miejscu przestępstwa i w spotkaniu z twórcami filmu dokumentalnego o tej sprawie. Raz traktowani jak świadkowie i opinia publiczna, innym razem zupełnie niewidzialni. Wierzchowski zadbał, by każda scena zmieniała naszą ocenę bohaterów, metod śledczych. Dłubał w naszej pamięci, demolował proces kojarzenia faktów, uruchamiał empatię tylko po to, by zaraz podważyć jej źródła. Skazywaliśmy i uniewinnialiśmy w myślach Friedmanów co kilkanaście minut. Złapany dopiero co trop pozostawał niewyjaśniony lub okazywał się ślepą uliczką. Jurorzy musieli docenić tę aktywność, uruchomienie widza. Friedmanowie nie są zwykłym spektaklem wędrującym po przestrzeni teatru, oni wędrują w głowie między dobrem i złem, winą i niewinnością, tym co intymne i co publiczne.
Z kolei w Będzie pani zadowolona… Duda-Gracz i jej aktorzy zapraszają nas na wesele, witają w drzwiach, częstują prawdziwą wódką, dopytują o prezenty i wspólnych znajomych. Otoczeni tandetą prowincjonalnej uroczystości uruchamiamy siebie zapamiętanych z podobnych uroczystości, zażenowanie łączy się z ciekawością, obciach z poczuciem wyższości wobec tych brzydkich, niemodnie ubranych weselników. I kiedy już nam tak dobrze i przaśno w przejaskrawionym, turpistycznym świecie Dudy-Gracz, uaktywniają się duchy i przeszłość ukryte między bohaterami. Wesele zmienia się w sąd, odkrywanie tajemnicy jednej zbrodni ujawnia zbrodnię starszą i fundamentalną, wymierzona kara jest czymś złym i jednocześnie sprawiedliwym. Spektakl Dudy-Gracz oblepia nas, zasysa swojskością, w której pomieszały się czasy i wartości. Jest jak lustro podstawione pod nos, w którym widać brzydką i śmierdzącą prawdę. Tyle że to lustro nie pokazuje tylko polskich przywar i polskiej prowincji, pokazuje brzydotę uniwersalną.
Tak. Wygrały na Boskiej przedstawienia o sprawiedliwości niemożliwej. O ułomnym sądzie. Ludowym poczuciu racji. I zbrodni, którą można podważyć. Prawda, jak to rymuje się z kilkoma wątkami Procesu Lupy, który choć prezentowany w Krakowie, nie brał udziału w konkursie. Gdyby było inaczej, kto wie, może werdykt byłby nieco zmodyfikowany, bo przecież jurorzy musieliby zauważyć te koincydencje, frapujące oświetlanie przez Proces spektakli starszych.
7.
Indywidualne nagrody aktorskie zdobyła w Krakowie trójka artystów nieznana czytelnikom „Dwutygodnika”, „Krytyki Politycznej” i „Gazety Wyborczej”: Piotr Pilitowski i Małgorzata Kochan za Sekretne życie Friedmanów i Edyta Łukaszewska za Będzie pani zadowolona… Przypuszczam, że dla całej trójki jest to zdarzenie o wymiarze kosmicznym. Takie przewrócenie hierarchii ważności i popularności zdarza się raz na dekadę. W świecie sportowym byłoby to trochę tak, jak wygranie przez Cracovię piłkarskiej Ligi Europy. Zagraniczne jury nie bawiło się w docenianie artystów dotąd zapomnianych lub przeźroczystych dla krytyki, po prostu uwierzyło w ich bohaterów, dało dowód uznania dla ich porządnej roboty nad postaciami, dla odwagi sięgania po nowe środki i rejestry bez potrzeby wyrzekania się dotychczasowej drogi. Warto chyba być aktorem, członkiem zespołu teatralnego dla takich chwil. Można też interpretować werdykt dotyczący nagród indywidualnych jako swoiste intuicyjne przywrócenie równowagi. Jury musiało zauważyć, że w najważniejszych polskich blockbusterach teatralnych grywa od jakiegoś czasu ta sama grupa aktorów. Trzydziestoosobowa elita skupiająca na sobie uwagę mediów, przechodząca indywidualnie lub w minizespołach z projektu do projektu, od reżysera do reżysera. A tymczasem poza tym kręgiem pracują ludzie naprawdę niezwykli. Zauważajmy ich częściej.
Czwarte wyróżnienie trafiło do Andrzeja Kłaka za liczne role w Fuck… Scenach buntu, co jest nieco przewrotnym dowodem na prawdziwość tezy, że wybitnym aktorom najlepiej dzieje się wtedy, kiedy jest im najgorzej. Wyrzucony z Teatru Polskiego Andrzej Kłak zagrał w tym roku w trzech dużych, szeroko dyskutowanych przedstawieniach (Proces, Fuck…, Chłopi) i z przegródki pod nazwą „ciekawy dolnośląski aktor charakterystyczny” natychmiast wskoczył do pierwszej aktorskiej ligi.
To nie było konserwatywne jury. Inaczej doceniłoby rygor formalny i myślowy Ślubu Augustynowicz, subtelnie poranione, psychologiczne aktorstwo Magdy Grąziowskiej, zgłaszającej w Harper pretensje do schedy po Danucie Stence, mającej predyspozycje do grania takich bohaterek, jakie grywała ona.
8.
Wskazanie w werdykcie na Cezarego Tomaszewskiego i Komunę Warszawa ma moim zdaniem sens podwójny. Po pierwsze – oto pojawił się w teatrze człowiek z nieco innego świata, choreograf, który chce trochę inaczej poukładać spektaklowe klocki, bywa autoironiczny i złośliwy wobec środowiska, jego tematów wiodących, planów na przyszłość, chybotliwego etosu, Nie wiem, jak wy, ale ja takiej odtrutki ostatnio potrzebuję. Po drugie – przyszłością polskiego teatru krytycznego jest chyba na pewno szeroko pojęty off. Komuna Warszawa od kilku lat udowadnia, że możliwy jest przepływ ludzi i idei między mainstreamem a alternatywą, że nowatorskie narracje i formy teatralne powstać mogą przy naprawdę minimalnym budżecie. Komuna jest przeciwko monumentalizmowi polskiego teatru i realnie ocenia zasięg i wpływy nowej generacji twórców progresywnych. Czasem trzeba się schować w niszy, by później z niej wyjść.
9.
Hymn do Miłości był rzeczywiście ewenementem w programie Boskiej. Krótki. Głośny, wytupany i wyskandowany. Ze słuszną i czytelnie wyłożoną tezą. Rozumiem, że jurorów uwiodła formuła, w ramach której funkcjonuje teatr Marty Górnickiej. Gdyby widzieli wcześniejsze prace reżyserki, choćby Chór kobiet, może nabraliby, tak jak ja, wątpliwości, co do kierunku, w którym ewoluują jej sceniczne chóry. Co tu dużo mówić – wolałem czysto amatorskie składy. Kiedy Górnicka inkorporuje zawodowych aktorów Teatru Polskiego w Poznaniu (Twarkowska, Szumska, Cichoń, Dąbrowski) w skład zbiorowego emisyjnego organizmu, to nie wiem, czy szuka na siłę koryfeuszy, czy usiłuje usprawiedliwić ideę produkowania tego spektaklu w Poznaniu na scenie Macieja Nowaka. Skandowanie i maszerowanie z poukrywanymi miedzy ludźmi z ulicy aktorami zmienia szczerość w trik. Tak samo jak udział dziecka czy osoby niepełnosprawnej podważa obywatelskość ich wystąpienia i przenosi ciała tych wykonawców w stronę elementu scenograficznego i kostiumowego. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Górnicka chce ich jako dekorację do problemu, a nie pracuje nad ich świadomością: wykluczeni i niepełni mają wykluczać i znajdywać werbalnie tych, którzy stoją jeszcze niżej od nich, czyli obcych. Nie wiem, może gdyby po scenie maszerowali prawdziwi oenerowcy i elektorat PiS-u, poczułbym gęsią skórkę na ciele, zdumiewałbym się, jakim cudem Górnicka namówiła ich do takiego samozaorania. A tak oglądałem dobrych i zacnych ludzi wygłaszających złe i dwuznaczne teksty przeplatane z polskim hymnem. Nasz codzienny mętlik pojęć i wiar nie został niczym przełamany. Ale to tylko moje rozterki. I tak możliwość oglądania Górnickiej dyrygującej chórem z serca widowni, ekspresja jej ciała, balet rąk to był de facto odrębny spektakl podczas Hymnu do Miłości. Godzien nagrody bardziej niż dekoracja i kostiumy.
10.
Podczas tej edycji Boskiej zdarzyło mi się pierwszy raz od wielu lat demonstracyjne wyjście w przerwie spektaklu. Było to na Chłopach Garbaczewskiego. Wyjście to nie miało nic wspólnego z moim stosunkiem do twórczości reżysera. Lubię jego Kosmos i Hamleta. Wysoko cenię Burzę i Kronosa. A wcześniej opolską Iwonę i Odyseję. Nawet Wyzwolenie przetrwałem do końca, bawiła mnie idea kartonowych pudeł na głowach aktorów i wypowiedzenia scen z maskami przez jedną aktorkę w jakimś karkołomnym stand-upie. A teraz miałem wrażenie, że Chłopi w interpretacji pierwszego hipstera RP to zawracanie głowy. Nic Garbaczewskiego w tej powieści nie zainteresowało, robił ją z zewnątrz, przeciwko książce, bez zrozumienia, wczytania się, samymi patentami i dowcipasami. Przynajmniej do przerwy. No i przeszkadzała mi złamana noga Mateusza Łasowskiego. Aktor, który grał Antka, najbardziej witalny aktor na polskich scenach od czasu Eryka Lubosa, kuśtykał na dwóch kulach po scenie lub jeździł na wózku inwalidzkim, rąbał siekierą egzemplarze pism zebranych Grotowskiego, a my cały czas baliśmy się, by czegoś sobie jeszcze nie zrobił. Nie widziałem Chłopów przedwakacyjnych, ale przypuszczam, że Łasowski grał w Krakowie jakieś 35 procent tego, co przy pełnej sprawności i właściwie samym głosem. Można by go było równie dobrze położyć na noszach przy prawej kulisie i stamtąd mówiłby tekst, podczas gdy działania wykonywałby jakiś dubler. W Robercie Roburze podobny trik zastosowano po rezygnacji Dawida Ogrodnika, jego rolę przejęli Paweł Smagała (ciało) i Justyna Wasilewska (głos). Jeśli to możliwe, to po co mieliśmy się tak męczyć z Łasowskim w Chłopach? Aktor się połamał – robi się ekspresowe zastępstwo. Bartosz Bielenia w Procesie pokazał, że można zrobić to niemal z marszu ze słuchawką w uchu i szybkimi instrukcjami reżysera w przerwach widowiska. Teatr Powszechny nie poszedł tą drogą. Przypominam dla porządku, że ludzie kupowali na to wydarzenie drogie bilety. I nie było zniżek z powodu nogi.
11.
Ciekawa zbieżność. Najwięcej nagród (grand prix, reżyseria, trzy aktorskie) dostały na Boskiej dwa spektakle, które obok Klątwy uznałem w ankiecie „Teatru” za najlepsze polskie realizacje minionego sezonu – Sekretne życie Friedmanów i Będzie pani zadowolona… Są tylko dwie możliwości. Zagraniczne jury miało ze mną kontakt telepatyczny podczas festiwalu. Albo rozumiem już tylko tyle z polskiego teatru, co zagraniczny gość.
12.
Boska. Imprezy towarzyszące. Zdarzenia niby zwykłe, a brzemienne w skutkach. Jak doniosła lokalna prasa, Monika Strzępka sięga po sprawdzone chwyty perswazyjne w debacie na temat przyszłości polskiego teatru. Swego czasu wpisane przez nią zdanie: „Barbaro Zdrojewska, ty p… niemyta!” zakończyło etap pokojowego dogadywania się Teatru Polskiego we Wrocławiu z dolnośląską Platformą Obywatelską w sprawie losów dyrekcji Krzysztofa Mieszkowskiego. Bardzo zaszkodziło teatrowi i artystom powaśnionym z Urzędem Marszałkowskim. Nie da się przecież negocjować z kimś, kto obraża. I to jeszcze w takim stylu. Dziś zadedykowanie piosenki Debil dyrektorowi Markowi Mikosowi podczas występu grupy Czerwone Świnie, którego Strzępka jest wokalistką, prawdopodobnie zamknie wszelkie próby dogadania się Gildii Polskich Reżyserek i Reżyserów z kimkolwiek w sprawie Narodowego Starego Teatru. Monice gratulujemy refleksu i wyobraźni, Gildii przypominamy, że wybrała chyba do zarządu jakąś osobę do spraw etyki zawodowej. I jak ma Mikos nie zostać Morawskim? Wstawia na styczeń do repertuaru trzy spektakle Strzępki, daje scenę na Boską, nie cenzuruje spektakli, a tu taka riposta. Marek Mikos to nie jest mój bohater, ale przezywać nie wolno się nawet w felietonach.
13.
Jak widać, prawdziwe wolne pisanie nie jest jednak pisaniem szybkim.
Popularne
FESTIWALOWE SELFIE
Pozdrowienia ze spektakli "Zmowa milczenia" oraz "Sekretne życie Friedmanów", "Salto w tył", "Tożsamość WIla", "Sędziowie".
Zobacz więcejKULISY PRACY NAD PLAKATEM
"Krakowska lekkość bytu" w reż. Łukasza Czuja
Zobacz więcejSCENA POD RATUSZEM - ZAPRASZA NA PREMIERĘ!
"Krakowska lekkość bytu" w reż. Łukasza Czuja
Zobacz więcej