Łukasz Czuj, Michał Chludziński Krakowska lekkość bytu reż. Łukasz Czuj Spektakl muzyczny
1.50h (bez przerwy)
normalny: 90 pln , ulgowy: 60 pln
O spektaklu
Od dnia gdy upadł motel Krak, gdy zamknięto i zburzono bar Smok, gdy na Rynku wylądowała głowa Mitoraja, a Szajbus, wariat z Vis a Vis, powiesił się z rozpaczy, coś się w mieście zepsuło. Oto jednak nadszedł czas, aby to miasto naprawić, poddać terapii. Podłożyć pod miasto muzyczną bombę. „Krakowska lekkość bytu” – to muzyczna podróż do podziemnego Krakowa, którego już prawie nie ma; to także jedyny w swoim rodzaju stan umysłu, inne poczucie czasu, to jest ów „krakowski spleen”, pełen smogu, alkoholu, kawiarnianych dyskusji, ów ocean zmarnowanego czasu, który stanowi o wyjątkowości Miasta Królów.
W rytm granej na żywo energetycznej muzyki, usłyszymy 23 songi pełne humoru, czarnej groteski, zaprawione odrobiną melancholii i nasączone duchem niepokornego rocka, w których wspomnienia dawnych czasów, mieszają się z ironicznym obrazem współczesnego miasta.
Premiera: 18 października 2019, Scena Pod Ratuszem
W sprzedaży dostępna płyta CD z piosenkami ze spektaklu - zakup możliwy w kasie biletowej Sceny Pod Ratuszem
*Spektakl przeznaczony jest dla widzów od 16. roku życia.
**W spektaklu używane jest zadymienie sceny (wytwornica dymu) oraz w charakterze rekwizytu używane są papierosy.
BLOG TEATRU LUDOWEGO
___________________________________
06.12.2019
Polskie Radio - Dwójka
Paweł Głowacki
TROCHĘ PIASKU
Po bardzo długiej ciszy palcem wskazuje skamieniałych i odpowiada. "Przychodzę, by nie zapomnieć, co mnie czeka w przyszłości". Jeśli dobrze pamiętam, dziennikarka naraz pojęła, że nie ma już więcej żadnych pytań do poety. Tak. Ale skąd wziąć pewność, że nie było inaczej?
Spektakl "Krakowska lekkość bytu" w Teatrze LudowymFoto: Klaudyna Schubert
Rakieta? Naprawdę? Rakieta z początków Wimbledonu? Dzień minął - co tam dzień cały! – przeszła noc zaledwie, a już brak pewności, czy to, com wczoraj późnym wieczorem na górnej półce oszklonej szafy ujrzał, rzeczywiście było wiekową rakietą do tenisa. Starość? Co – już? Czas godzić się z figlowaniem pamięci?
Rakieta, drewniana i kwadratowa, albo w kształcie rombu, z naturalnym naciągiem, bodaj... z jelit owczych? Jak się zdaje, jak się roi - takimi ażurowymi patelniami prababka i pradziadek Agnieszki Radwańskiej niedzielnymi popołudniami uderzali na korcie w piłki białe, lekko włochate. A może to nie pierwsza na ziemiach polskich rakieta tenisowa tylko pierwszy na ziemiach polskich, przez archeologów pod Biskupinem znaleziony, durszlak do odcedzania makaronu, kartofli bądź kaszy jaglanej? Obok – tułów ebonitowej lalki bez głowy? Niech będzie ułomna lala. Czy to ją kontemplował kiedyś Tadeusz Kantor, na jawie śniąc o swych przyszłych scenicznych manekinach? Dalej – stuletnia maszyna do pisania. Jest cień złudzenia, że Sławomir Mrożek wystukiwał na niej pierwsze groteski, choć raczej nie na niej. I też raczej nie na niej Jerzy Pilch układał debiutanckie felietony dla Tygodnika Powszechnego - raczej nie na niej, lecz cóż szkodzi łudzić się, iż jednak na niej? A na półce niżej, albo jeszcze niżej - wszelakiego kształtu szkło dobre do bimbrów? A wyżej - na amen omszałe słoje z peklowanym czy kwaszonym jadłem, fantastycznym jako zakąska? Czy ze szkła tego wypijali i do słojów tych palcami sięgali - legendarny w Krakowie Kiwi, twórca wielu legendarnych knajp pod jedna nazwą "Piękny Pies", i bliźniaczo w Krakowie legendarny Szajbus? "King of Zwis", tak Szajbusa nazwali turyści z Anglii, gdy wieki temu w Zwisie właśnie – legendarnej uroczej cukierence przy krakowskim Rynku Głównym – rzekł do nich oksfordzką angielszczyzną, że jeśli postawią pół litra gorzkiej żołądkowej, to on pokaże im ptaka swego, rdzennie polskiego, i nie schowa go aż do finału konsumpcji. I co się stało? Postawili – więc pokazał. I nie schował. U Szajbusa – głównie w kluczowych chwilach - słowo święte było. Wiem, co mówię, byłem bowiem świadkiem tej międzynarodowej wymiany kulturalnej. A zdjęcie ciemnowłosej pani, stojące ukośnie niedaleko od ebonitowej lalki? Ewa Demarczyk? Kiedy raz ostatni zaśpiewała w Krakowie, o ile to jej podobizna? A reszta matuzalemowych rupieci, reszta tego na półkach zgromadzonego planktonu dalekiej przeszłości? Jakaś rękawica bokserska, jakieś strzępy kartek, coś z mosiądzu, może klamka? Śliwkowe powidła w tycim słoiku? Naprawdę? A kiedy robione? A może to nie powidła, jeno dawno temu przeterminowany towot?...
Ledwie wczoraj późnym wieczorem, w Teatrze Ludowym, na Scenie Pod Ratuszem, w napisanym przez Michała Chludzińskiego i przez Łukasza Czuja wyreżyserowanym śpiewającym seansie "Krakowska lekkość bytu" - na półkach oszklonej szafy po lewej stronie sceny widziałem plankton dalekiego świata. A dziś nie mam pewności żadnej, czy widziałem, com skatalogował, czy też figlująca dziś o poranku pamięć nałożyła na wczorajszą teatralną realność kształty złośliwie złudne, więc skatalogowałem tylko figle, nie prawdę. Po nocy, po jednej nocy – aż taka niepewność. A cóż dopiero mówić o niepewności po latach, po dziesiątkach lat! Cóż prawić o niepewności Czuja i Chludzińskiego, których seans jest powrotem, próbą powrotu do stareńkich, wódeczkowo-knajpianych dziejów krakowskich!
Przez niepełne dwie godziny – wywołują oni duchy i przywołują figury żyjące, które dziś w Krakowie są już niczym duchy, widma, siwiejące zjawy. Wywołują i przywołują – słowami songów wybornych, finezyjnych, słodko-gorzkich, jasno-ciemnych, śmieszno-smętnych, słowami pamiętliwych songów wrzeszczanych, szeptanych, nuconych i śpiewanych z grającą na żywo kapelą: perkusją, akordeonem, gitarą i basem. Pilch tedy wraca, a dalej - Mrożek, Kantor, Kiwi, Szajbus, jeszcze Marcin Świetlicki, jeszcze cień Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, inni jeszcze, dziś już niewyraźni zupełnie. NN kurewki i alfonsi NN, NN striptizerki i dansingowe NN śpiewaczki, łaknący przygód NN studenci i odwieczni NN wirtuozi gorzkiej żołądkowej, z których każdy, na drugi dzień rano, po nocy długiej niczym wąż boa, wprowadziwszy w Zwisie do ciała swego prostujące sto gram, niespiesznie głaskał palcami gardło swoje i powtarzał rytualną frazę Pilcha: "Jak by Jezus Chrystus przeszedł przez gardło..." Cała ta piękna menażeria zjawia się na scenie, lecz nie tak, iż jest przez aktorów grana, odgrywana, małpowana, ucieleśniana. Menażeria ta na mgnienie zjawia się, owszem, lecz jedynie w śpiewanych opowiastkach o czasie dawno temu przeszłym, dawno temu dokonanym. Jako fikcyjni bohaterowie trzyminutowych songów Chludzińskiego, z których żaden nie ma cienia pretensji do prawdy przeszłości. Jedyna troska songów tych to przywołanie kilku nitek niegdysiejszego smaku miasta od lat już martwego. Smaku miasta, co się nieubłaganie przepoczwarza w gród rumianych gimnastyków, święcie ufających, że, jak rzekłby Pilch, jazda na rowerze, sauna, fitness, maska przeciwsmogowa, szynka z tofu, kiełki rzodkiewki oraz bezalkoholowe piwo raz do roku – gwarantują nieśmiertelność! Amen.
Kantor nie był najlepszego zdania o pamięci. Na marginesie "Wielopola, Wielopola" zwał ją ponurym zakładem wynajmu drogich nieobecnych. Uczył, iż jest to fatalny ansambl podejrzanych indywiduów, figur spod gwiazdy ciemnej, co za parę groszy nieudolnie podszywają się pod zmarłych i bez dbałości o prawdę – odstawiają w głowach żywych boleśnie kłamliwe spektakle powrotu żałośnie pokrzywionych zmarłych. Aktorzy Czuja - to są indywidua smakowite. Marta Bizoń, Katarzyna Tlałka, Roksana Lewak, Tadeusz Łomnicki, Jan Nosal, Ryszard Starosta. Tak śpiewają oni i tańczą, tak dziergają opowieść, że od początku, do końca bezradnie pamiętliwego seansu Chludzińskiego i Czuja - da się wyczuć sedno. Memento, iż nie ma powrotów dokładnych. Że każdy powrót jest tylko powrotem poniekąd. Ale jednak jest. A to więcej, dużo więcej niż brak powrotu.
Wracają więc tak właśnie. Bodaj Sebald rzekł, iż literatura – albo będzie pamięcią, niechby tylko pamięcią nieuchronnie ułomną, albo nie będzie jej w ogóle. Nie inaczej z teatrem. I dlatego "Krakowska lekkość bytu", na tle całej krakowskiej reszty teatralnej - brzmi tak zupełnie inaczej, jak obcy instrument. Czuj i Chludziński – wracają poniekąd. Ich pamięć jest finezyjnym pastiszem niegdysiejszych gestów, nut, intonacji, rytmów. Jest powrotem kilku nitek smaku. Niczym więcej, niczym mniej. A co z prawdą?, spyta piewca scenicznej prawdomówności, zawsze serwowanej na gazecie. Co z prawdą zatem? Czy to, tam, za szybą, to stareńka rakieta tenisowa jest, czy może piastowski durszlak spod Biskupina? W prozie Mirona Białoszewskiego istnieje hrabina, która, gdy przychodzą goście, swój rodowy szmaragd zawsze kładzie na zielonej bibułce, aby wydał się prawdziwszy. Pilch zaś uczył: "Nie ważne, jak było. Ważne, jak się opowiedziało". Czuj i Chludziński opowiadają wybornie. "Krakowska lekkość bytu" to jest sama tylko wybornie cienka bibułka.
Wybornie cienka, bo nigdy jednoznaczna w nastroju - nigdy tylko zabawna, ale i nigdy jedynie nostalgiczna na ponuro. Kiedy więc po wyjściu z piwnic pod Wieżą Ratuszową przypomina się stara przygoda Marcina Świetlickiego – kamyk, co rośnie w gardle, wcale nie jest duży. Nawet nie kamyk to, a, ot, trochę piasku jedynie. Nic więcej. Idealna koda opowieści Czuja i Chludzińskiego.
Otóż, dawno, dawno temu, kiedyśmy wszyscy jeszcze żyli, Świetlik wielbił rezydować w ogródku Zwisu, co jest naprzeciwko Wieży Ratuszowej. I tam też umówił się z dziennikarką na wywiad. Wokół, na swych odwiecznych krzesłach - starcy ci sami, co zawsze, każdego dnia, zgarbieni, posiwiali, kaszlący, od stu lat pochyleni nad tym samym szkłem. Niezniszczalni, skamieniali, wierni, do końca wierni. Rzeźby. "Po co pan tu właściwie przychodzi?" - pyta dziarska dziennikarka na dobry początek, dla rozluźnienia nastroju. Świetlik nie jest pochopny. Od dawna zna odpowiedź, od dawna wie, że nie będzie odpowiedzi innej, ale też zna moc pauzy. Po bardzo długiej ciszy palcem wskazuje skamieniałych i odpowiada. "Przychodzę, by nie zapomnieć, co mnie czeka w przyszłości". Jeśli dobrze pamiętam, dziennikarka naraz pojęła, że nie ma już więcej żadnych pytań do poety. Tak. Ale skąd wziąć pewność, że nie było inaczej?
25.10.2019
Kulturatka
Patrycja Kowalska
„KRAKOWSKA LEKKOŚĆ BYTU”
Kraków, miasto niezwykłe, posiadające jedyną w swoim rodzaju atmosferę, której próżno szukać w jakiejkolwiek innej polskiej metropolii. Mówią, że Kraków z przeszłości już nie wróci, że zmienia się pod wpływem czasu. Kto jednak zechciałby dotknąć go przez chwilę w wersji sprzed lat, powinien zobaczyć „Krakowską lekkość bytu”. Teatr Ludowy zaprasza na muzyczną podróż w zakamarki przeszłości. Podróż do miasta, którego nie ma i które już nie wróci.
„Krakowska lekkość bytu” to spektakl, w którym główną i jedyną rolę gra tak naprawdę sam Kraków. Jest to pełnoprawny bohater, będący dzieckiem nieutulonego, zawodzącego sentymentu, który nie chce się pogodzić z teraźniejszym, nieco obcym obliczem miasta. Czasem, żeby odnaleźć stracony czas, trzeba udać się do podziemi, do samej piwnicy. Dosłownie, bo przecież scena Teatru Ludowego znajduje się pod ratuszem na Rynku Głównym i metaforycznie, gdyż nietrudno tutaj odnaleźć nawiązanie do twórczości legendarnej Piwnicy pod Baranami, jednego z największych symboli kulturalnego życia miasta. Właśnie w klimacie występów słynnej Piwnicy przyjdzie nam spędzić kolejne dwie godziny. W tym czasie sześcioro trubadurów wyśpiewa nam 23 piosenki, a każda z nich w inny sposób odda klimat miasta sprzed lat. Miasta pełnego pijaków, artystów i wariatów, nieutulonych kochanków, prostytutek, literatów, polityków, miejscowych żuli i szaleńców, snującego się w oparach tytoniowego dymu oraz obficie rozlewanego alkoholu i kawy. Każda piosenka to jakaś jedna mała, niepozorna historia, która za każdym razem odsłania odmienne oblicze miasta.
Warto zwrócić uwagę na warstwę muzyczną spektaklu. Odnajdziemy tutaj różnorodny przekrój gatunkowy: kabaret, balladę, poezję śpiewaną, elementy rocka, bluesa, country a nawet disco polo. Na spektakl składają się 23 piosenki-songi, które zostały napisane specjalnie z tej okazji przez Michała Chludzińskiego. Każdą z nich różni przekaz, gatunek muzyczny i okoliczności, łączy natomiast kontekst, gdyż każda do cna przesiąknięta jest Krakowem. Teksty są żywe i różnorodne. Miesza się w nich szczypta melancholii, nuta groteski i garść czarnego humoru okraszona kabaretowym żartem. Spektakl z udziałem zespołu żywo można by zaliczyć do gatunku musicalu, gdyż kwestii wypowiadanych ze sceny poza muzyką jest bardzo niewiele. W pamięć zapada zwłaszcza jedna piosenka, będąca, jak się okaże na końcu – tak jakby motywem przewodnim spektaklu, w której ujawnia się pewna puenta, sugerująca, iż nie jest ważne, jak zmieni się miasto, jakie było czy jakie jest, trzeba podejść do wszystkiego z dystansem i mieć to po prostu gdzieś. „Na dole, u góry, u góry, na dole, ja wszystko to bardzo… tralala” z pewnością na długo pozostanie w pamięci, zwłaszcza iż przy końcowych brawach artyści występujący w sztuce wręcz zalecają tego typu filozofię. Pomimo różnego poziomu wokalnego aktorów biorących udział w spektaklu, szacunek co do występu należy się każdemu z nich, ze względu chociażby na to, że śpiewają oni bez przerwy przez dwie godziny, a słuchanie piosenek z ich udziałem należy do przyjemności.
Nie sposób wymienić wszystkich nawiązań do kultury, sztuki, historii i polityki, które pojawiają się w spektaklu. Spośród kulturalno-literackich można wymienić paradę wybitnych postaci związanych z Krakowem i wspomnianych w trakcie, na przykład: Wisławę Szymborską, Sławomira Mrożka, Tadeusza Kantora, Jerzego Pilcha, Marcina Świetlickiego. Na ławeczce na Plantach pojawił się nawet sam Kant. Obecne są również rozległe nawiązania historyczne, tak jak piosenka o Wolnym Mieście Kraków, aluzje do współczesnych afer politycznych – np. wspomnienie afery Banasia. Odnajdziemy również analizę rzeczywistości w kontekście obecnej gonitwy mieszkańców Krakowa za zdrowym trybem życia, mody na uprawianie aktywności fizycznej i pędu za zdrowym odżywianiem („tofu na Plantach, a na rynku jarmuż”), która czasem przybiera wręcz karykaturalne formy. Spotkamy się tutaj z pewnością z satyrą na krakowskie przywiązanie do tradycji, świętości i religijności. Pominięto jednak wszelkie drażniące wątki religijne i uniknięto zbytniego moralizowania. Poruszona została także kwestia agresywnej ekspansji turystyki, która rozlewa się po mieście oraz dobrze znany i lubiany zatarg Krakowa i Warszawy jako dwóch antagonizmów.
Spektakl nie posiada żadnej klamry spajającej czy przewodniej nuty, za którą można podążać w celu uchwycenia konkretnej puenty. Piosenki i sceny następują jedna po drugiej, ale ich kolejność nie ma właściwie żadnego znaczenia, mogłaby zostać losowo przetasowana. Aktorzy wcielają się w różne role, co może być zaletą, gdyż tworzy się przez to całkiem niezła parada różnorodnych postaci, ale z drugiej strony może także stanowić wadę, gdyż trudno się przywiązać do odgrywanych przez nich bohaterów, którzy przemijają w takim tempie, w jakim kończy się piosenka.
W piwnicy, na scenie wspomnienia mieszają się z teraźniejszością, przebudzone duchy przeszłości wiją się w szalonym tańcu z wykwitami współczesności. To nostalgia za czymś, co bezpowrotnie minęło, a do czego nieustannie tęsknimy. Jak to określił reżyser spektaklu Łukasz Czuj: „Słodka, fantastyczna zabawa czasem miesza się z gorzką refleksją”. „Krakowska lekkość bytu” z pewnością uświadamia nam, mieszkańcom Krakowa, jak bardzo w codziennym zabieganiu umyka nam fakt, że miasto, w którym żyjemy, nieustannie się zmienia. Może więc warto dzisiaj zejść do piwnicy i przypomnieć sobie, jakie było jeszcze wczoraj. Przypomnieć sobie i zatrzymać ten obraz, ponieważ jutro może stać się już zupełnie innym bytem.
Twórcy
scenariusz: Łukasz Czuj, Michał Chludziński
reżyseria: Łukasz Czuj
teksty piosenek: Michał Chludziński
muzyka i kierownik muzyczny: Marcin Partyka
przygotowanie wokalne: Jerzy Kluzowicz
scenografia i kostiumy: Elżbieta Rokita
choreografia: Paulina Andrzejewska-Damięcka
asystent reżysera, inspicjent, sufler: Manuela Nowicka
Zespół:
perkusja - Antonis Skolias/ Marek Motylski
bas - Szymon Frankowski/ Józef Michalik
gitara - Jacek Długosz/ Jarosław Meus
akordeon - Bogusław Zięba / Mateusz Gurgul